niedziela, 26 stycznia 2014

Wolność słowa, ale tylko dla bojowników o sprawę...

Ufff, ale jestem zirytowany. Facebook nie jest dla ludzi z problemami krążeniowymi, bo potrafi podnieść ciśnienie. Problem w tym, że Facebook - i "internety" w ogóle - to po prostu koncentrat realnego świata z domieszkami prawdziwej, nie skrępowanej społecznymi hamulcami ludzkiej natury. Niestety, domieszkami pochodzącymi zwykle z tej ciemniejszej, zgniłej strony.

Zacznę może od cytatu z komentarza, który zamieściłem na swoim profilu jako podsumowanie sprawy:
Kolejny bojownik o sprawiedliwość na świecie zbanował mnie z wielkim bólem dupy ze swojej strony za próbę wejścia w kulturalną polemikę, nie dając mi żadnego prawa do obrony mojego stanowiska. Za to zostałem obrażony zarzutami, które budzą mój wielki niesmak - i gdyby funkcjonowały jeszcze staropolskie standardy honoru, to bojownik ten dostałby ode mnie formalne wyzwanie na szable do krwi ostatniej. Na szczęście żyjemy w nowoczesnym, cywilizowanym świecie, a ja nie jestem krwiożerczym sarmatą, tylko urażonym do bólu duszy, niesprawiedliwie potraktowanym miśkiem.
Kurde, ludzie, jak nie umiecie znieść konstruktywnej krytyki albo racjonalnej dekonstrukcji swojego stanowiska, to nie zamieszczajcie wypowiedzi publicznie! Istnieją na FB grupy zamknięte, gdzie możecie się klepać po pleckach i pławić w swoim sosiku nienawiści do innych.
Ale nie, lepiej na jakąkolwiek próbę wejścia w merytoryczną polemikę zareagować najpierw osobistym pojazdem, a potem banem.
Dlatego ogłaszam - publicznie, wszem i wobec: nie jestem homofobem, nie jestem hejterem, nie mam poczucia wyższości wobec innych orientacji albo jakichkolwiek innych odmienności względem standardowej konfiguracji mojego niedźwiedziego jestestwa. Szanuję każdego człowieka na tyle, na ile na ten szacunek zasługuje, a zasługuje na tyle, na ile okazuje go mnie. Co więcej, nie uznaję istnienia podziału na "nich" i "mnie", bo dla mnie człowieka nie definiuje zawartość majtek, ich kolor i stopień zużycia. Podobnie nie ma dla mnie podziału na "prawdziwych Polaków" i "łże-Polaków". Nie obchodzi mnie czyjaś orientacja, kolor skóry, wyznanie, gusta muzyczne i rozmiar buta, jak długo nie krzywdzi nimi bezpośrednio drugiej osoby i nie uznaje mojej orientacji, koloru skóry, wyznania, gustów muzycznych i rozmiaru buta za dyskwalifikujące mnie jako człowieka. Nie życzę sobie, aby doklejano do mnie jakikolwiek przerysowany archetyp - cis-hetero-samczego dominatora, brudnego i zakrwawionego satanometala, pożerającego niemowlęta tęczojebnego lewaka, uciskającego ludzką wolność faszystę ,islamską piątą kolumnę czy jakiegokolwiek innego czysto teoretycznego potwora, istniejącego w paranoicznej wyobraźni jakiejkolwiek ideologii.
Jesteśmy ludźmi. Wszyscy. Zacznijmy się tak zachowywać, zamiast beczeć, ile nóg - dobrze, a ile - źle. Bo w którymś momencie komuś się "przypadkiem" popieprzą numery, a reszta stada nie zauważy.

Szczerze, to mam ochotę wrzucić gdzieś całą dyskusję, zanim właściciel strony ją po orwellowsku zwaporyzuje... W sumie była publiczna, więc czemu nie? :>
O co poszło? O publiczny wpis, który przypadkiem pojawił się w moich aktualnościach na FB. Pojawił się, bo skomentowała go moja znajoma. Wpis pochodzi ze strony facebookowej bloga Genderysta.blog.pl i próżno szukać go na samym blogu; dotyczy tego, jak Disney od dawna kreował swoich łotrów, korzystając z campowo-gejowskich stereotypów. Znajoma pozwoliła sobie zakwestionować tę teorię, sugerując rozwiązania bardziej przemawiające do wyobraźni dzieci, które przecież są głównym targetem disneyowskich bajek. Poparłem ją. W odpowiedzi autor strony zasugerował, że jesteśmy źli, zaprzeczamy wpływom queerowym w popkulturze, bo nas to boli. Znajoma odparła, że queer jej w żadnym wypadku nie boli, ja natomiast pozwoliłem sobie na bardziej rozbudowaną wypowiedź. I się zaczęło...

Ponieważ skończyło się przywaleniem mi bana na tę stronę (a w efekcie zakneblowaniem mnie), pozwolę sobie całą dyskusję przekleić tutaj - w razie, gdyby admin strony postanowił ją "pozamiatać". Co poradzę - nie lubię, gdy się mnie ucisza. Niezależnie od tego, kim jest uciszający. A już szczególnie, gdy uciszający występuje w roli obrońcy uciśnionych.
Genderysta:Założę się, że niektórzy z Was poczynili podobne spostrzeżenia w dzieciństwie: wielu Disneyowskich złoczyńców to postacie zniewieściałe, "miękkie", próżne, przesadnie dramatyczne i, dla większości dzieci, niemal niemożliwe do polubienia.
Postacie takie jak Jafar, gubernator Ratcliffe, Kapitan Hak, Clayton, Hades, mój (niemal fanatycznie) ulubiony demoniczny lew, czyli zły stryj Skaza, i wielu, wielu innych, łączy kilka cech ciężkich do przeoczenia.
Są dramatyczni, gestykulują w charakterystyczny sposób. Lubią ozdobne szaty, biżuterię, śpiewają w filmie wszystkie co dramatyczniejsze kawałki, dając upust swoim iście teatralnym talentom. Są albo smukłej, drobnej postury tancerza, albo wręcz przeciwnie, solidnie rozbudowani w klatce piersiowej i szczupli w biodrach. W obu przypadkach ich ruchy są miękkie i zwinne. Często posiadają charakterystyczny czarny wąsik, zawsze są komicznie przerysowani w porównaniu z resztą bohaterów. Co jeszcze ciekawsze, wygląd oczu przywodzi na myśl mocny makijaż: większość z nich (nawet cholerny lew!) ma ciemne powieki i mocno podkreślone rzęsy. Są chodzącą parodią modelowego homoseksualisty. Zastanawialiście się może dlaczego tak jest? Nie, nie jest to przypadek, co wiedziałem od zawsze, ale wreszcie znalazłem potwierdzenie w postaci bardzo ciekawej notki.
Najbardziej wymownym dowodem na to, że wszelkie podobieństwa z kulturą LGBT nie są przypadkowe, jest Ursula z "Małej Syrenki". To postać kobieca, przywodzi jednak na myśl otyłą drag queen. I tak jest w rzeczywistości! Ursula to animowana (i obarczona najgorszymi stereotypami) wersja amerykańskiego piosenkarza i aktora Harrisa Glenna Milsteada, który zasłynął jako drag queen o pseudonimie Divine. Zresztą postacie takie jak Cruella de Vil albo Izma także przypominają okropnie brzydkie, okropnie niedobre drag queen.
Żeby zrozumieć czym Disney kierował się (i nadal kieruje) w tworzeniu tych postaci, należy cofnąć się w historii Hollywoodu aż do czasów filmów niemych.
Zniewieściała postać cioty (przepraszam za wyrażenie) jest chyba jednym z najstarszych archetypów hollywoodzkiego kina. Niektóre z najtrwalszych stereotypów queerowych mężczyzn - miękkie nadgarstki, płynne ruchy itp. - mogą się wywodzić z przesadnych, karykaturalnych "ciot" kina niemego.
Queerowi mężczyźni byli przedstawiani na wiele sposobów, zwykle służyli jednak do celów komicznych, prześmiewczych. Ich inność funkcjonowała jako żart. Można właściwie wyciągnąć wniosek, że obecny telewizyjny "przegięty gej" jest, dostosowanym do współczesnych realiów, reliktem przeszłości.
Jakby było mało samego faktu, że homoseksualność służyła za efekt komiczny, w latach trzydziestych spisano konserwatywny Kodeks Haysa, który zajmował się cenzurowaniem treści przedstawianych w filmach. Homoseksualność była określana eufemizmem "seksualnej perwersji" i jedynym sposobem na ominięcie ostrej cenzury i przepchnięcie do filmu homoseksualnych podtekstów, było tworzenie czarnych charakterów będących całkowitym przeciwieństwem prawych i sprawiedliwych bohaterów (którzy oczywiście byli heteroseksualni). Od tego czasu queerowi mężczyźni zaczęli być portretowani jako złoczyńcy. Tak zrodził się archetyp Jafara, złego stryja Skazy lub ogarniętego żądzą sędziego Frollo. Przykładem złoczyńcy z tamtych lat może być postać Petera Lorre'a w "Orle maltańskim".
Po zniesieniu Kodeksu Haysa ta krzywdząca maniera nie zniknęła z hollywoodzkiego kina. Bardziej współczesne przykłady to Książę Edward w "Walecznym sercu" i, jeżący włos na głowie, Buffalo Bill z "Milczenia owiec" . Nawet sam Hannibal, który co prawda nie jest zniewieściały, realizuje typowe stereotypy dla wykształconego homoseksualnego mężczyzny: jego zamiłowanie do sztuki i nienaganne maniery są dość wymowne.
Disney podąża sprawdzonym w kinematografii tropem i niestety, koduje dzieciom już od najmłodszych lat, że heteronormatywność to jedyna dobra postawa, podczas gdy zniewieściała ekspresja płciowa wiąże się ze złem, niemoralnością i komizmem, który powinien zostać wyśmiany. Istnieje fantastyczna książka i towarzyszący jej film dokumentalny (autor: Vito Russo) o historii homoseksualizmu w filmie. Nosi tytuł "The Celluloid Closet" i zawiera sporo informacji na temat motywu queerowego złoczyńcy.
Podsumowując (dobra wiadomość): jeśli ktoś z Was, oglądając w dzieciństwie film Disneya, zakochał się w czarnym charakterze, nie znaczy to wcale, że jest wyzutym z empatii materiałem na przestępcę. Po prostu jest queer. Animowani czy nie, swój ciągnie do swego - zwłaszcza jeśli jest się queerowym dzieckiem, które rozpaczliwie (i podświadomie) szuka w filmach i książkach kogoś podobnego do siebie.
Mała ciekawostka: w polskiej wersji językowej zniewieściały lew Skaza ma głos aktora Marka Barbasiewicza, który jest gejem.  ;)
PS. Mój ulubiony kawałek z "dzwonnika z Notre Dame" nagle nabiera nowego znaczenia.
"Ten ogień z dna piekieł w mych żyłach czuję wciąż
Czy może człowiekiem najgorsza władać z żądz?
[...] Ach nie wiń mnie, jeżeli Bóg silniejszym od człowieka diabła zrobić mógł!" 
A.B.: Zapominacie o bardzo prozaicznym fakcie: dziecieca percepcja rozni sie od percepcji doroslego - stad uproszczenia, stereotypizacje postaci i tak dalej. Ze squeerowaniem tych postaci bym jednakowoz nie przesadzala, glownie z powodu przytoczonego wyzej argumentu: dualizm dobro-zlo ma swoje odzwierciedlenie w kolorach. I tak wszystko, co dobre, bedzie jasne i cieple, zas to, co zle - szare i zimne.
tak sie zastanawiam jeszcze nad tym makijazem - wg mnie to nie jest mejkap, a skrot myslowy: czarne charaktery to czesto postaci nieszczesliwe czy wrecz chore, z mania, depresja i tak dalej - takie osoby maja czesto objawy somatyczne takie jak podkrazone oczy, worki pod oczami, ziemista cere, bla bla.
 
M.B. (ja): Ja bym jeszcze dodał, że teatralność i dramatyzm są często cechami osobowości histrionicznej (owszem, często utożsamianej ze zniewieściałością), która bardzo często cechuje osoby ze skłonnością do manipulacji i egotyzmu, posiadające mniejsze lub większe skłonności do knucia i zwykle olbrzymie kompleksy. A od kompleksów prosta droga do wspomnianych powyżej zaburzeń psychicznych.
Owszem, istnieją manipulatorzy, którzy potrafią nie być sztucznie afektowani i pompatyczni. Najczęściej są to psychopaci, którzy na pierwszy rzut oka wydają się normalni, niekoniecznie sympatyczni (chociaż tak też bywa), ale przynajmniej dobrze wpasowani w tłum. Ale akurat oni są wyraziści w sposób, który przemówi raczej do dorosłego widza. Do dzieci - a mimo rozmaitych "jajek wielkanocnych" dla dorosłych, Disney to jednak firma celująca w dziecięcego odbiorcę - bardziej trafi postać, której zachowanie i wygląd od samego początku sugerują inność, oddzielają ich od prawych, szlachetnych bohaterów i mniej lub bardziej pociesznej tłuszczy w tle.
 
Genderysta: Ignorujecie autentycznie występujący w Hollywood motyw przegiętego mężczyzny. Historię kształtowania się tego motywu opisałem powyżej. Oczywiście to tylko bajki i nie można brać wszystkiego stuprocentowo na serio i za całkowity pewnik. Mam jednak wrażenie, że po prostu boli was fakt, że w waszych ulubionych bajkach z dzieciństwa coś może mieć queerowe podteksty. Powtórzę, żeby dotarło: Ursula z "Małej Syrenki" to animowana wersja prawdziwej drag queen Divine, (ma nawet jej twarz), a nie tylko ucieleśnienie osobowości histrionicznej. 
A.B.: mnie nic queerowego nie boli :D 
M.B.: A mnie akurat queerowy aspekt wielu rzeczy wisi kalafiorem (co nie znaczy, że go ignoruję - wypraszam sobie). Umiem go dostrzec (i nie neguję, że twoja teoria ma sens), ale też umiem się od niego zdystansować, poszukać alternatywnych wyjaśnień w gigantycznym śmietniku wiedzy, jakim jest moja głowa, a ostatecznie uznać, że moja opinia jest tylko moja i każdy ma prawo mieć inną, jak długo poda mi przekonujące argumenty. Za to zabawnie jest patrzeć, jak chociaż minimalne podważenie twojej wersji wywołało agresywną reakcję. Sorry, nikt nie ma monopolu na prawdę czy rację - zwykle leżą gdzieś po środku. 
A.B.: a Urszula jest rownie dragqueennowa, co i stereotypowa -> zla, stara, nieatrakcyjna macocha, ktora zazdrosci piekna i powodzenia mlodszej bohaterce i uprzykrza jej zycie to motyw u Disneya dosc popularny 
Genderysta: @M.B., no widzisz, Tobie wisi kalafiorem. Mnie nie. Dlaczego? Bo to ludzie tacy jak ja nie mają swojego przedstawicielstwa w mediach, w sztuce, w literaturze, ograbia się nas z emocji, które heterycy mają na co dzień. Nie wiem czy jesteś hetero, w każdym razie nie rozumiesz dlaczego dla mnie taka pierdoła może być ważna. Każdy najmniejszy przejaw nienormatywności, nawet gdy jest to cień na powiece bohatera w animacji, budzi we mnie radość. Wszystko kręci się wokół heteryków i dla heteryków. My nie mamy praktycznie nic - ciężko jest dorastać na bajkach i filmach, z których bohaterami nie da się utożsamić. PS. jeśli queerowy aspekt wisi Ci kalafiorem, nie jestem pewny, czy ten fanpejdż jest dla Ciebie. Wiem, że "genderyzm" to teraz takie modne wyrażenie, ale nie miałem na myśli tego, co polscy biskupi, kiedy wymyślałem tą nazwę... 
A.B.: ta Disneyowska interpretacja queerowa stanie sie wazna tylko wtedy kiedy wyjdzie z niszy i dotrze jakos do publicznej swiadomosci - czego Ci z calego serca zycze 
M.B.: ależ ci łatwo przychodzi ocenianie innych :> Jak powiedziałem - jest różnica między "wiszeniem kalafiorem", a ignorowaniem tematu. Podobnie jak jest różnica między tropieniem śladów czegoś, a dopatrywaniem się tego na siłę.
Wiesz, na czym polega największy problem środowiska LGBTQ? Na agresji. Na tym, że tak łatwo potrafią alienować nawet ludzi, którzy ich generalnie popierają. Na tym, że tak rozpaczliwie potrzebują określić się jako "homo", "bi", "trans", "queer" - że gdzieś po drodze ucieka im, że są przede wszystkim ludźmi. I ostatecznie stają się tym, co w krzywym zwierciadle ukazują ich wrogowie.
Tak, kwestie queer - podobnie jak kwestie "gender" (w znaczeniu prawdziwym, nie prawicowo-bólodupnym) - często "wiszą mi kalafiorem". Są fascynujące, lubię o nich czytać i rozmawiać, potrafią mi zabić ćwieka, ale nie są i nie będą treścią mojego życia. Jesteście fascynującymi istotami i na dzień dobry dostajecie mój szacunek. Ale sami go depczecie, zapominając, że bycie queer was nie określa. Jest tylko cechą. Tak jak moją cechą jest to, że jestem gruby. Że noszę brodę. Że lubię piwo. Czy któraś z tych cech stanowi moją istotę? Raczej nie. I nie przypominam sobie, żeby ktoś reprezentował w Sejmie czy gdziekolwiek indziej moje prawa jako grubego, jako brodacza czy jako miłośnika piwa (ostatnia taka inicjatywa miała miejsce w latach 90. i była formą dowcipu politycznego). Nie szukam w popkulturze śladów prześladowania czy afirmowania grubych, brodatych piwoszy (hm, krasnoludy?). I jeśli ktoś zakwestionuje sens takich poszukiwań, to nie strzelę focha i nie powiem, że najwyraźniej zabłądził w zły rejon internetów, tylko klepnę go po pleckach i postawię mu piwo :P
A jeśli nadal uważasz, że jestem strasznym, złym heteronormikiem, to pewnie zaskoczy cię fakt, że jedną z moich ulubionych postaci w popkulturze jest niejaki Frank N. Furter. No, chyba, że Frankie nie jest dla ciebie dość "queer". Ja, chociaż urodziłem się facetem, wychowałem się na faceta, czuję się w 100% tradycyjnie pojmowanym facetem (chociaż fascynuje mnie kobiecość), a mój popęd seksualny jest ukierunkowany generalnie w stronę kobiet (autodiagnoza: 1 w skali Kinseya), uwielbiam go i nie zawahałbym się zagrać go w przedstawieniu, gdybym był aktorem. I możesz zapytać mojej narzeczonej, jak często śpiewam sobie w domu, na całe gardło, "Sweet Transvestite".
Ale nie, jestem przecież złym heterykiem, odmawiającym "wam" prawa do swojej tożsamości...
 
Genderysta: Bycie queer mnie określa. Bycie gejem mnie określa. Określa mnie cokolwiek, jeśli chcę, żeby mnie określało. Amerykanie przez lata dorobili się socjologicznego zjawiska, które określa się mianem "colorblindness". Polega zwykle na tym, że biała osoba mówi czarnej osobie "nie widzę twojego koloru" albo "dla mnie jesteś normalny [w domyśle: pomimo czarnego koloru skóry]" albo "Nie rozmawiajmy o kolorze skóry, wszyscy jesteśmy tacy sami". To mikroagresja. Dlaczego? Bo to bullshit, ci ludzie są czarni, identyfikują się ze swoim kolorem skóry, z którym wiąże się ich historia i tradycja. "Ślepota na kolor" polega zawsze na ślepocie na czarną skórę, nie na skórę białą. To udawanie, że wszyscy są biali, bo bycie czarnym jest degradujące i złe. Jeśli ktoś udaje, że nie widzi koloru, odbiera Afroamerykanom tożsamość, okazuje całkowity brak szacunku do tego kim są. Robisz właśnie coś podobnego. Tobie wolno określać się jako cisheteroseksualny facet, a osoba queer, która to robi, tylko chce "rozpaczliwie się określić"? Może według ciebie jestem śmiesznym histerykiem, bo robię dokładnie to, co ty robisz przez całe swoje życie, ale moje samookreślenie jest "śmieszne" albo mniej wartościowe? Gdyby twoja tożsamość płciowa i orientacja nie były dla ciebie ważne, nie zaznaczyłbyś tak rozpaczliwie, że jesteś jedynką na skali Kinseya i że jesteś 100% mężczyzną. Przepraszam, ale wkurwiają mnie ludzie spoza środowiska, którzy oceniają jaki jest największy problem środowiska. Nie wypowiadaj się [w domyśle: z takim lekceważeniem] o zjawiskach, które cię bezpośrednio nie dotyczą, lubienie nawet stu nienormatywnych aktorów/ bohaterów/ piosenkarzy wcale cię nie rozgrzesza - i teraz to mi wisi kalafiorem, czy nazwiesz mnie agresywnym "heterofobem". Nie możesz mówić ludziom, w jaki sposób według ciebie mają się określać i w dodatku zarzucać mi jeszcze agresję. Plus, nie jesteśmy "fascynującymi istotami" żyjącymi po to, żeby cię zabawiać. Jeśli kwestie LGBT cię interesują (co nie powinno być żadnym hobby, mnie to interesuje, bo to część MOJEJ historii, nie twojej), naucz się najpierw szacunku. Jesteś trochę jak heteryk przychodzący do gej klubu, który krzywi się na tańczące pary gejów i próbuje podrywać lesbijki. Zresztą niewykluczone, że kiedyś to zrobiłeś. Niestety, ale wy hetero-mężczyźni myślicie, że wszystko jest o was i dla was. Rzeczywiście tak jest - wystarczy wyjść na ulicę. Ale nie, musicie jeszcze najeżdżać na takie mało znaczące strony w internecie jak moja, żeby udowadniać swoje racje. Więcej mi się nawet nie chce pisać.

W tym momencie dostałem bana, o czym dowiedziałem się, gdy po długim pisaniu odpowiedzi na powyższy flejm spróbowałem ją wysłać. Ostatecznie admin strony dostał ją za pośrednictwem prywatnej wiadomości (którą albo odbierze, albo skasuje bez czytania - to już jego problem). Ale ponieważ w zamierzeniu odpowiedź miała być publiczna, nie widzę przeszkód, by ją tu zamieścić.

Jezusicku, jaka agresywna reakcja. I o tym właśnie mówiłem.
"Ślepota na kolor" polega zawsze na ślepocie na czarną skórę, nie na skórę białą.
Owszem, z prostego powodu - wielu białych rozpaczliwie stara się być poprawni politycznie, a czarni często poprawność polityczną mają głęboko gdzieś. To nie jest mimowolne prześladowanie czarnych, tylko rozpaczliwa próba wybielenia (ależ słowo - samo w sobie jest rasistowskie!) sumień białych ludzi z grzechów zarówno ich przodków, jak i rówieśników. To się nazywa "nadkompensacja". Jeszcze pewnie do tego słowa wrócę. A jeśli chodzi o "daltonizm genderowy", to tak się składa, że na niego nie cierpię. Nie mówię "nie widzę, że masz inną orientację/tożsamość/whatever". Mówię "widzę wszystko, co mi pokazujesz, ale nie zmienia to mojej oceny ciebie jako człowieka". Bo ja naprawdę mam gdzieś, z kim sypia i w jakim rodzaju o sobie mówi mój współpracownik, sąsiad, człowiek na ulicy, jak długo on nie dyktuje mi, z kim ja mam spać i w jakim rodzaju o sobie mówić. Szanuję cudzą wolność i tego samego od innych oczekuję.
Gdyby twoja tożsamość płciowa i orientacja nie były dla ciebie ważne, nie zaznaczyłbyś tak rozpaczliwie, że jesteś jedynką na skali Kinseya i że jesteś 100% mężczyzną.
Nie zaznaczam tego rozpaczliwie. Zaznaczam to w ramach konkretnej dyskusji, aby podkreślić kontrast. Na co dzień nie mówię nikomu o mojej konfiguracji płciowej, odnoszę się do tego wyłącznie w dyskusjach, w których poruszany jest temat płci i ukierunkowania. Moja konfiguracja określa mnie o tyle, że posiadam nadmiar testosteronu (przez co łysieję), myślę o sobie w rodzaju męskim (chociaż czasem wolałbym być kobietą), ubieram się na co dzień po męsku (ale gdyby miało to czemuś służyć, to wbiłbym się w kieckę... nie byłby to ładny widok, więc oszczędzam tego światu) i jestem w szczęśliwym związku z kobietą (a jedna z moich poprzednich partnerek miała zdecydowanie "męski" fragment osobowości). Nie wpływa natomiast na moje zachowania społeczne, moje przekonania czy moje manieryzmy. Zresztą sporym czynnikiem decydującym o moim popędzie do kobiet jest to, że faceci po prostu są zwykle mniej estetyczni, z czym zresztą zgadza się moja ukochana (kochająca mnie mimo swoich odczuć estetycznych).
Przepraszam, ale wkurwiają mnie ludzie spoza środowiska, którzy oceniają jaki jest największy problem środowiska.
A kto ma to zrobić? Środowisko? Wiesz, tak się składa, że każde środowisko jest zawsze ślepe na swoje słabości. Każdemu środowisku potrzebny jest taki gość, który siedzi na płocie i wyłapuje niekonsekwencje. Przykład (prawdziwy): jestem piercerem. Polskie "środowisko piercerskie" jest szmatławe, skłócone i przedstawia sobą obraz nędzy i rozpaczy. Nie czuję się jego częścią, nie identyfikuję się z nim; siedzę na płocie i wyłapuję najbardziej rażące przykłady tejże nędzy i rozpaczy, po czym idę tam i mówię, co widzę, co często kończy się hejtem na mnie.
Tak samo tutaj. Nie należę do środowiska LGBTQ, ale problem płci, identyfikacji itp. dotyczy mnie tak samo, jak każdej osoby posiadającej tożsamość seksualną (nie jesteście samotną wyspą, do cholery - jesteście częścią większego świata). A ponieważ w przeciwieństwie do typowego Polaczka czuję pewną sympatię wobec osób nie należących do cisheteromainstreamu, dla własnego dobra tego środowiska lubię mu wytykać niekonsekwencję, hipokryzję albo po prostu błędy strategiczne. W zamian środowisko reaguje wielką obrazą, bo jak ja, heteryk-heretyk, śmiem komukolwiek wytykać błędy? Przecież jestem hetero i nic nie rozumiem!
Robisz właśnie coś podobnego. Tobie wolno określać się jako cisheteroseksualny facet, a osoba queer, która to robi, tylko chce "rozpaczliwie się określić"?
Sorry - nie zabroniłem ci w żadnym miejscu się identyfikować, jak tylko chcesz. Różnica polega na sposobie tej identyfikacji - na tym, czy robisz to agresywnie, jakby to była jedyna twoja wartość wobec świata, czy po prostu jako kolejną część siebie, jak ja. "A tak w ogóle, to mam bojler, a nie kaloryfer". Nie rozdzieram szat. Nie użalam się nad tym, jak prześladowani są w dzisiejszej kulturze ludzie z nadwagą.
Albo nie, sorry, bo rzeczywiście moja brodata, gruba piwnolubność była nieodpowiednim przykładem - obrazuje moje wybory, a nie moją naturę. Przepraszam. Tutaj mały wtręt prostujący:
Zwierzę się tobie i całej publice. Skoro grzebiemy w tym, jacy prywatnie jesteśmy i jak się prześladuje inność, to nieuczciwym byłoby ukrywać to, kim jestem ja.
Przez całe dzieciństwo byłem dręczony przez rówieśników. Czemu? Bo byłem inny. Dorastałem na osiedlu pełnym tego, co z czasem zostało nazwane "dresiarstwem". Dookoła mnie panował kult siły. Cwaniactwa, a nie mądrości czy wykształcenia. Okrucieństwa, a nie empatii. Bezczelności, a nie taktu. W takim środowisku dorastałem ja, dziecko nadprzeciętnie inteligentne, wrażliwe artystycznie i duchowo, delikatne emocjonalnie aż do niestabilności. Zawsze wolałem dyskutować, a nie się bić. Odejść, a nie dążyć do konfrontacji (akurat z tego wyrosłem). Nadstawiać drugi policzek, świecić przykładem, być "moralnym zwycięzcą". Przez to byłem dyżurnym śmieciem do poniżania, workiem treningowym i obiektem drwin. Mięczakiem. "Babą". "Pedałem". "Szmatą". Nie "utwardziło" mnie to, nie zmusiło do podporządkowania się podwórkowej hierarchii. Pozostałem "inny", z wiecznie podbitymi oczami, złamanym nosem, złamanym poczuciem własnej wartości. Przewińmy ten nieszczęsny życiorys o dwadzieścia lat. W międzyczasie zdążyłem wyrosnąć z tamtego osiedla, wyrosnąć ponad tamten syf. Studiowałem, czego nie osiągnął nikt z podwórka (studiów nie skończyłem, osobny temat). Nadal jestem wrażliwy artystycznie. Nadal jestem odmieńcem, który nosi kolczyki i gada dziwne rzeczy. Nadal dostaję od życia kop za kopem właśnie za to, że nie podporządkowałem się i nie zostałem kolejną sztuką inwentarza. Że mam własne zdanie. Że mam ideały. I wiesz co? Nie staram się walczyć z całym światem o uznanie mojego geniuszu, mojego stylu, mojego sposobu bycia. Nie żądam, aby reprezentowano mnie i podobnych mnie jako grupę specjalnego zainteresowania. Nie szukam wzorców, które mogę przedstawić światu jako przykład tego, że podobnych mnie się prześladuje. Zamiast tego robię, co mogę, u podstaw. Wychowam moje dziecko tak, aby nie prześladowało "innych" od siebie tylko dlatego, że robi tak większość dzieci. jeśli samo będzie "odstawać", nauczę je szacunku dla własnej i cudzej odmienności i będę wspierał w takim rozwoju, o jakim będzie marzyć. Kiedy ktoś pluje na "żydów", "pedałów", "odmieńców" - wchodzę z nim w dyskusję i staram się uświadomić mu, co tak naprawdę robi i czym się staje. Ale nie ma u mnie taryfy ulgowej dla tych, którzy sami byli właśnie "innymi". Prześladują cię? Nie bądź prześladowcą. Nienawidzą cię? Nie odpowiadaj nienawiścią. Mówią o tobie "ciota"? Nie rewanżuj się "heterykiem". Jesteś inny? Bądź. Bądź z tego dumny. Ale pamiętaj, żeby szanować także odmienność innych. Kompensuj, nie nadkompensuj - pokaż swoją wartość, zamiast poniżać wartości innych.
Plus, nie jesteśmy 'fascynującymi istotami' żyjącymi po to, żeby cię zabawiać. Jeśli kwestie LGBT cię interesują (co nie powinno być żadnym hobby, mnie to interesuje, bo to część MOJEJ historii, nie twojej), naucz się najpierw szacunku.
Ależ mam olbrzymi szacunek do tego środowiska... ale też oczekuję szacunku w drugą stronę. Nie istniejecie po to, by mnie zabawiać - ale tak się składa, że zabawiają mnie także inni ludzie niż wy. Ludzie są w ogóle fascynującymi istotami. Idee - także te stojące u podstaw tematu gender - są fascynujące. Świat jest fascynujący. Świat, idee, ludzie - to moje hobby, do którego mam duży szacunek (a inni ludzie traktują je jak dziwactwo, kompletnie bez szacunku dla mnie). Zdecyduj się - chcesz, aby zgłębiano waszą tematykę, czy chcesz, żeby was zostawiono w spokoju?
Nie możesz mówić ludziom, w jaki sposób według ciebie mają się określać i w dodatku zarzucać mi jeszcze agresję.
Ależ ty robisz dokładnie to samo - agresywnie żądasz, abym zaakceptował i wdrożył we własnym życiu istnienie etykietek, które dzielą ludzi na "homo" i "hetero", "cis" i "trans", "straight" i "queer". Czym to się różni od dzielenia ludzi na "prawdziwych Polaków" i "łże-Polaków", albo "prawaków" i "lewaków"? Świat nie jest czarno-biały. Wmówiono ci taką wizję, kiedy tępi ludzie odrzucili twoją odmienność - a ty, zamiast udowodnić im, że się mylili, stanąłeś po drugiej stronie tej sztucznej, wspólnymi siłami wzniesionej barykady. Przyznałeś im rację. Poddałeś się im. Przegrałeś. Czemu? Bo wygodniej jest z pozycji przegranego oskarżać świat o prześladowania? Czy nie lepiej podłożyć pod te wszystkie podziały dynamit, polać od serca benzyną i podpalić w cholerę?
Ach, zapomniałem, ciebie te etykietki określają. Szkoda, bo mnie nie. Przywołuję je tylko po to, żeby mówić językiem zrozumiałym dla "podzielonych".
Jesteś trochę jak heteryk przychodzący do gej klubu, który krzywi się na tańczące pary gejów i próbuje podrywać lesbijki. Zresztą niewykluczone, że kiedyś to zrobiłeś.
Auć, argument ad personam w stosunku do osoby, której absolutnie nie znasz. Baaaaaardzo na poziomie. Tak się składa, że nie krzywię się na osoby homoseksualne i nie podrywam lesbijek - i tak samo nie życzę sobie, aby krzywiono się na mój heteroseksualizm i aby podrywali mnie faceci (chyba, że konkretny facet będzie tak zajebisty, że nawet mnie się spodoba). Ale oczywiście zawsze można mi zarzucić najgorsze zło, nie wiedząc nawet, kim jestem. Podobno mierzy się ludzi własną miarą - rozumiem, że twoje zarzuty przedstawiają twoją reakcję na osoby heteroseksualne? Pewnie tak, biorąc pod uwagę następne zdanie:
Niestety, ale wy hetero-mężczyźni myślicie, że wszystko jest o was i dla was.
I tu będę wulgarny: pierdolisz takie bzdury, że robi mi się niedobrze. Nic nie jest dla "nas", bo w moim odczuciu nie ma "nas". Nie czuję absolutnie żadnej specjalnej więzi z innymi cis-hetero-samco-whatever. Czuję dokładnie tę samą więź z każdym człowiekiem, niezależnie od tego, co sobą reprezentuje. Jeśli krzywdzi i zabija - jest śmieciem, choćby był moim bratem bliźniakiem. Jeśli jest w porządku wobec innych ludzi - to jest w moich oczach dobrą osobą. A jeśli po prostu jest zaślepionym fanatykiem, to czuję się w braterskim, ludzkim obowiązku tak długo szarpać za opaskę na jego oczach, aż albo ją zedrę, albo ukręcę mu łeb.
Ale nie, musicie jeszcze najeżdżać na takie mało znaczące strony w internecie jak moja, żeby udowadniać swoje racje.
Po pierwsze, nie ma "nas". Jestem "ja". Wypraszam sobie grupowanie mnie w stado z kimkolwiek - stado wybieram sobie sam, kiedy chwilowo znudzi mi się bycie indywidualistą. Po drugie, nie najeżdżam. Wchodzę w polemikę. Trafiłem tu, bo moja sympatyczna, tolerancyjna, "inna" znajoma (której nie posądzałbym w żadnym wypadku o antypatię do LGBTQ, a już na pewno nie jest hetero-mężczyzną) też weszła w polemikę (z merytorycznymi argumentami), a ja to zobaczyłem i stwierdziłem: "O, ciekawy temat, chętnie pogadam z ciekawymi ludźmi". Nie przyszedłem tutaj "najeżdżać". Nie przyszedłem walczyć. Zakładałem, że stronę prowadzi osoba o otwartym umyśle, która chętnie porozmawia merytorycznie i przedstawi mi dalsze logiczne argumenty. Zamiast tego dość szybko zmieniło się to w osobisty pojazd twój przeciwko mnie i mojej znajomej ("boli was queer"), a tak się składa, że ja nie lubię, kiedy się po mnie osobiście jeździ, zamiast odnosić się do moich argumentów - czemu, to powinieneś wiedzieć po przeczytaniu moich wynurzeń.
Innymi słowy, przyszedłem dla dyskusji, zostałem, aby bronić się przed flejmem. A flejm mimo odmiennego słownictwa brzmi dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy wchodzę w dyskusję z konserwatystami, którzy was prześladują. Często wchodzę w te dyskusje w waszej obronie, ale co tam, przecież jestem złym heterykiem, prawda? Sorry, ale nie. Jestem adwokatem diabła, głosem rozsądku w obliczu ekstremizmu - tego, czy innego. I wchodzę w tę rolę zawsze wtedy, gdy ktoś unosi się świętym gniewem i zaczyna głosić prawdy objawione, zamiast napić się zimnej wody, odetchnąć i pomyśleć, że nie istnieje monopol na Prawdę.
A teraz spadam, bo jeśli "już nawet nie chce ci się pisać", to znaczy, że okopałeś się wygodnie na swoim stanowisku i dawno przestałeś słuchać. Prawdopodobnie całe moje powyższe wypociny olejesz, o ile w ogóle je przeczytałeś. Smutne to - ilekroć myślę, że znalazłem ciekawych rozmówców, zamiast nich trafiam na ludzi zacietrzewionych i nie umiejących wyjrzeć poza czubek własnego nosa :(

Nawet bym się nie wysilał. Naprawdę. Ale publiczne sugerowanie, że jestem czymś, czego z całego serca nienawidzę... Cóż, jest po prostu żałosne i poniżej podstawowej kultury wypowiedzi...

Jak wspomniałem wcześniej, społeczność internetowa to koncentrat prawdziwej ludzkości, doprawiony tymi bardziej niesympatycznymi elementami charakteru wielu ludzi. Wiem, że złudzenie anonimowości pozwala na mówienie z większą swobodą, bo sam z tego korzystam. Ale jeśli osoba podpisująca się własnym nazwiskiem wchodzi w polemikę z anonimowym adminem strony, a ten najpierw objeżdża ja od góry do dołu ad personam, a potem blokuje jej możliwość obrony - to czy nie sądzicie, że jest to już pewne nadużycie? Zwłaszcza w wykonaniu osoby, która walczy o wolność i prawo do publicznego istnienia grupy, z którą się identyfikuje?
Chętnie dowiedziałbym się, czy jestem osamotniony w swoich opiniach - zapraszam do komentowania i dyskusji. Obiecuję, że nie uciszę nikogo, kto będzie dyskutował merytorycznie i wstrzyma się od osobistych wycieczek :)
A jeżeli admin strony Genderysta przypadkiem znajdzie się tutaj, to zapraszam do kontynuowania dyskusji. Ale tym razem na moich zasadach, opartych na zdrowym rozsądku, a nie na urażonej dumie (moja zagoiła się w chwili, gdy napisałem tę notkę - jak z twoją?). Zero uprzedzeń do tej czy innej orientacji, tożsamości, konfiguracji - zarówno tej "mainstreamowej", jak i tej "alternatywnej". Zero osobistych wycieczek, zero teorii spiskowych, zero nienawiści. Podejmiesz wyzwanie, czy pozostaniesz w ciepłym okopie, za barykadą? W szufladzie, do której grzecznie pomaszerowałeś ?

__________________________
P.S. Niektóre pogrubienia w tekście zastępują słowa pisane oryginalnie z capslockiem, inne dodane zostały później, celem zaakcentowania konkretnych myśli.



poniedziałek, 20 stycznia 2014

Omnomnomnivore.

Ostatnio trafiłem w sieci na zgrabny, przymilny i poprawny politycznie termin: flexitarianizm. Dla tych, którzy podobnie jak ja żyli w błogiej nieświadomości: słowo to oznacza żywienie się głównie roślinami, z dopuszczeniem mięsa i pokrewnych produktów. Niektórzy flexitarianie stosują dodatkowe zasady - np. nie jedzą mięsa ssaków, albo ssaków i drobiu, albo... no tak. Zawsze zastanawiało mnie, co kieruje ludźmi, którzy dobudowują do swojego jadłospisu całą wielką ideologię. OK, rozumiem absolutne wykluczenie pewnych produktów z powodów religijnych. Rozumiem wykreślenie z diety konkretnego zwierzęcia, bo nie można się przemóc - koniarz nie tknie koniny, nie oczekuję jedzenia królików od człowieka, który trzyma takiego długoucha w domu jako maskotkę, a niewiele osób zdobyłoby się na zjedzenie szczura czy węża. Bardzo staram się zrozumieć ideowych wegetarian, którzy nie jedzą mięsa z poczucia "empatii" wobec zwierząt, nawet jeśli konkretne gatunki zostały wyhodowane konkretnie w celach kulinarnych i alternatywą dla nich jest jedynie wyginięcie.
Ale niech mi ktoś powie - dlaczego tak rozpaczliwie dążymy do zaszufladkowania się w jakiejś kategorii? Czy to próba uspokajania własnego sumienia albo podlizania się innym ludziom? "Jestem wege, tylko czasem zjem kurczaka". ""Ja tak ogólnie nie jadam zwierząt, ale nie umiem sobie odmówić wędzonego łososia". "Nie jestem ortodoksyjnym wege, ale jestem flexi". Litości!


Nigdy nie próbowałem być "poprawny", jeśli chodzi o jedzenie. Nigdy nie ratowałem świata, odmawiając jedzenia mięsa. Nigdy nie zażerałem się rzeczami, które są dwukrotnie droższe z powodu nalepek "ORGANICZNE", "GMO FREE" czy "EKO" na opakowaniach. Nie nurkowałem za żarciem w śmietnikach. Owszem, mógłbym. Rozumiem tok myślenia ludzi, którzy się na to zdecydowali. Widzę też, z czego takie myślenie wynika. Nie rozumiem jednak, czemu sam miałbym się temu myśleniu podporządkować - w imię czego? Uznania? Szacunku? Oryginalności?
Ostatnio moja druga połówka usłyszała od swojej babci, że jesteśmy grubi, bo zamiast żywić się porządnie - mięsem, warzywami itp. - zapychamy się chlebem, chińskimi zupkami i cukierkami. Prawda jest taka, że kiepskie, chemiczne żarcie jest najtańsze, a słodycze - dawnymi czasy luksus - są bardziej przystępne cenowo od owoców. Owszem, oboje jesteśmy niepoprawnymi obżartuchami, swoje stresy i frustracje zajadamy, zamiast wyładować w "zdrowy" sposób. Ale też "zdrowe sposoby" kosztują - to temat na oddzielną notkę.
Prawda jest taka, że staramy się zmienić nasze nawyki. Moje dzisiejsze śniadanie (zjedzone zresztą po południu, nie licząc porannej kawy) składało się z mięsa i bakalii, zamiast z chleba z majonezem. Na obiad zjem sałatkę grecką i przegryzę kawałkiem kiełbasy. Kolacja, o ile ją zjem, ograniczy się pewnie do kilku garści gotowanej fasolki szparagowej. Ale równocześnie dręczą mnie wyrzuty sumienia, bo taniej byłoby opchać się bochenkiem chleba z musztardą, poprawić na obiad chińską zupką, a wieczorny stres po pracy zagryźć tanią czekoladą. Tak samo sumienie mnie gryzie, gdy kupuję piwo na wieczorny relaks w naszym sklepie, chociaż w markecie jest taniej (co poradzę - od marketowych sikaczy robi mi się niedobrze). A "owoc twojego życia je ZUS".


I kim jestem z punktu widzenia żywieniowych szufladek? Bo z własnego - jestem wszystkożercą. Jem to, co pozwala mi przeżyć kolejny dzień, tydzień, miesiąc, rok. Może czasem bezrefleksyjnie. Może często bez "empatii". Ale nie stać mnie na luksus wybrzydzania.

środa, 15 stycznia 2014

Daysleeper

Czytam, czytam... głównie o oddziaływaniu marketingu na codzienne życie i świadomość. I tak uświadamiam sobie, dlaczego wiele marek po prostu do mnie nie przemawia mimo wszystkich swoich zagrywek marketingowych, a równocześnie dlaczego mnie samemu jest tak trudno stworzyć coś, co angażuje ludzi.
Rytuały. Monotonia. Szarość w moim życiu. Inercja.

Wstaję, piję kawę (najczęściej taką, jaka była najtańsza w markecie), jem śniadanie, idę do roboty. W pracy odrobinę rosną mi skrzydła, ale nieznacznie i na krótko - w końcu na ile sposobów mogę zareklamować klientom ten sam towar? Tym bardziej klientom, którzy wyraźnie cierpią na to samo, co ja – wieczną polską zimę w sercach? Już dawno straciłem pęd do robienia czegoś nowego, lepszego. Czekam na dzień, kiedy coś z powrotem mi ten pęd przywróci.
Wracam z pracy, zjadam byle co, żeby zapchać dziurę w wiecznie głodnym żołądku. Odmóżdżam się przy komputerze, grając albo przeglądając Facebooka – nie wiem, co gorsze – po czym idę spać i wstaję znowu na czas do pracy.
W wolne dni jest podobnie, z tą różnicą, że wstaję później i cały dzień spędzam na Facebooku, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Jest tysiąc rzeczy żądających mojej uwagi, ale żadna z nich nie wydaje mi się warta tego, żeby zwlec tyłek z łóżka i się nią zająć. A kiedy nawet się zbiorę, napęd opuszcza mnie, gdy tylko zrobię kilka kroków.


I tak od lat. I mam już dość.
To kolejny powód, czemu założyłem tego bloga – chcę oficjalnie rozliczać sam siebie z tego, ile mojego życia udało mi się ostatnio uratować przed zmarnotrawieniem. Przede mną jeszcze cały wieczór i jutrzejsze przedpołudnie – to naprawdę dużo czasu, żeby zrobić coś dobrego, pięknego, nowego.

Jeśli zdarzają wam się podobne momenty, a nie wiecie, skąd podłapać trochę pozytywnej wersji na początek, polecam ten bardzo motywujący kawałek:


Czemu motywujący, może napiszę następnym razem :)

sobota, 11 stycznia 2014

U progu czwartej dekady

Z dwutygodniowym opóźnieniem, ale wreszcie zebrałem się i założyłem tego bloga. Nie jest to pierwsza moja próba blogowania, ale prawdopodobnie pierwsza, kiedy nie zakładam sobie żadnego celu oprócz jednego: być metodycznym. Pisać o tym, o czym akurat będę chciał, a jeśli zabraknie mi akurat tematu - ględzić, tworzyć, uzewnętrzniać się. Ambitnie zaplanowałem, że będę pisał przynajmniej raz w tygodniu, choćby się waliło i paliło. Po części wynika to z mojej tęsknoty za swobodnym, radosnym pisaniem o tym, co mi akurat przez łeb przeleci, jak to miałem w zwyczaju dawno temu. Ale przede wszystkim pisanie ma być dla mnie odtrutką na rzeczywistość.
A rzeczywistość jest taka, że dwa tygodnie temu skończyłem 30 lat. Jestem za stary na bycie "młodym dorosłym", a za młody na kryzys wieku średniego. I jestem trochę zagubiony - bo dla "dojrzałych" ludzi nadal jestem szczeniakiem, a dla młodzieży stałem się już pełnoprawnym starym zgredem. Pewnych rzeczy nagle nie przystoi mi robić, a inne są ode mnie wręcz oczekiwane. Zbudowanie domu, spłodzenie syna, zasadzenie drzewa, zasypianie przed telewizorem po powrocie z pracy. Szare życie wśród szarych ludzi, albo zostanie zepchniętym na margines społeczny z etykietką dziwadła.
A ja tego nie chcę. Przez ostatnie pięć lat żyłem byle jak, na wariackich papierach, tłukąc się z kąta w kąt i nie mogąc znaleźć samego siebie. A teraz wchodzę w czwartą dekadę swojego życia i mam nadzieję, że może uda mi się wreszcie odnaleźć w tym wszystkim jakiś sens.
Dlatego spodziewajcie się tu wszystkiego, co tylko w jakiś sposób mnie dotyczy: moich luźnych zainteresowań, ognistych pasji, zgrzytania zębami i głębokich wynurzeń. Totalnego bełkotu z dna mojego pokręconego mózgu, gimnastyki umysłowej, cierpkich obserwacji i wątpliwej próby humoru. Czasem może też rozmaitych bazgrołów, zdjęć i innej radosnej twórczości.
Pasy zapięte? Kaftany też? W takim razie zapraszam na wycieczkę po moim skrawku świata.