czwartek, 25 września 2014

O piwie, ekspertach i innych marnościach

Ostatnio dzieje się mnóstwo rzeczy, które zaprzątają moją głowę na moment - godzinę, dwie, maksymalnie jeden dzień. Dobra, są też takie, które mnie wciągają na dłużej, ale głównie kończą się zaangażowaniem w dyskusje na tych czy innych serwisach społecznościowych. Część z tych spraw interesuje mnie z powodów zawodowych, inne światopoglądowo... ale żadna nie jest dość ważna, aby z jej powodu produkować się na blogu.
Przynajmniej tak myślałem do tej pory. Dziś zajrzałem na mojego bloga, porównałem go z mnóstwem innych, które linkowane są w rozmaitych grupach na FB i doszedłem do wniosku, że mój fetysz na punkcie ścian tekstu jest upierdliwy. Nie dla czytelnika - zakładam, że kto nie chce czytać więcej niż pięciu akapitów, ten po prostu zamknie okno i pójdzie dalej. Dla mnie. Wklepanie więcej niż dwóch ekranów sensownej treści wymaga dokładnego przemyślenia tego, o czym piszę, po czym ubrania pomysłu we względnie przystępną formę. W efekcie wiele rzeczy, które mnie "ruszają", po prostu tutaj nie trafia, bo są zbyt małe, przyziemne, nie trzymają narzuconej przeze mnie formy, a blog świeci pustkami.
Dlatego od dzisiaj postaram się wrzucać częściej krótkie, nie przegadane komentarze do rzeczywistości, głównie w tematach, które mnie szczególnie interesują. Ta notka miała być jednym z nich, ale oczywiście nie wyszło...

~~~~

Dzisiaj krętymi drogami (m.in. poprzez stronę FB Tomasza Kopyry) dotarłem do pewnego żenującego filmiku. Interia odwaliła kawał świetnej roboty dezinformacyjnej - przedstawia bohatera klipu jako "sensoryka i znawcę piwnego", na szczęście dodając, że prowadzi on warsztaty dla Browarów Książęcych. Nawet jeśli nie zna się "mapy polskiego piwowarstwa", to nietrudno dowiedzieć się, że marka Książęce należy do Kompanii Piwowarskiej - dużego koncernu, którego produkty znaleźć można w dowolnym markecie pod kuszącymi nazwami "Żubr", "Tyskie", "Dębowe Mocne" (brrr) czy "Wojak" (podwójne brrr). Z osobistego doświadczenia muszę przyznać, że Książęce we wszystkich odsłonach jest chyba najbardziej pijalnym produktem Kompanii. Nie zmienia to faktu, że jest produktem koncernowym, a wszelkie próby "uświadamiania" przeciętnego Kowalskiego przez koncerny budzą we mnie pusty śmiech. Przypominają mi się zresztą warsztaty prowadzone w namiocie Tyskiego na tegorocznych Chmielakach, gdzie prowadzący zachęcał do wyniuchiwania nut zielonych, brązowych i innych w kubeczkach przechłodzonego, wodnistego "Gronia".

Ale wróćmy do tematu. Pan Kantor rozpoczyna swoją wypowiedź od wymieniania tradycyjnie "piwnych" krajów, do których warto się wybrać, żeby spróbować czegoś ciekawego. Udziela przy tym rady, żeby, jeśli już gdzieś pojechaliśmy, pić piwa lokalne. Pomijając już sposób, w jaki podaje tę radę - nieskładny, budzący mój lekki i nie do końca określony niepokój w temacie ogólnej logiki całej wypowiedzi - muszę się przyczepić do samej treści. Spodziewałbym się, że nawet totalny nowicjusz w temacie turystyki piwnej będzie rozumiał tę podstawową kwestię: "jeśli jadę do Belgii spróbować piwa, to kupię porządne belgijskie, a nie Coronę czy Żywca w ichniejszej Żabce". Tymczasem pan Kantor podaje tę informację tak, jakby była wiedzą tajemną, czymś, co trzeba tępemu ludowi wytłumaczyć, bo sam nie zrozumie.
Druga część filmiku budzi we mnie jeszcze większe zażenowanie. "Wytrawny piwosz wszędzie się napije dobrego piwa", ale... no właśnie, nieszczęsna Ameryka. Z wypowiedzi pana Kantora wynika, że amerykańskie piwa co do jednego są po prostu słabe, bez wyrazu, mogą je żłopać nawet kierowcy. Tymczasem my, Europejczycy, jesteśmy przyzwyczajeni do piw mocnych, solidnych smakowo i procentowo.
Co do preferencji procentów - mogę się zgodzić, chociaż to nie skala europejska, a raczej krajowa, w dodatku wynikająca z wieloletniej polityki koncernów piwowarskich (przypomnę - także chlebodawców pana Kantora), które głównie produkują towar służący do nawalenia się jak szpadel, a nie do zaspokojenia wyższych potrzeb. Z kolei w pochwalonych wcześniej Czechach dość regularnie pija się właśnie piwa słabe, lekkie, pozwalające na przejście po prostej linii z zamkniętymi oczami nawet po kilku kufelkach, co jest głównym zarzutem "eksperta" wobec piw amerykańskich. Nie nazwałbym takich czeskich piw "produktami piwopodobnymi", ale oczywiście mogę się mylić. W końcu jestem nowicjuszem w temacie kultury piwnej.
Zastanawia mnie tylko, skąd pan Kantor czerpie swoje informacje na temat amerykańskiego rynku. Jasne, jest on pełen Coorsów, Budów, Pabstów i innych produktów z nieodłącznym napisem "Light", służących głównie do picia w temperaturach bliskich zeru pod mecz futbolowy. Ale nie bez powodu piwa, które w Polsce rozpoczęły poważne przetasowanie na rynku piwnym, w nazwie stylu posiadają często słowo "American". Chmiele amerykańskie były tym, co pokazało Polakom, że piwo może smakować inaczej. Że to, co uważaliśmy za solidną chmielową goryczkę, może nie zasługiwać na tę nazwę.
A przecież nie sam chmiel stanowi o piwie. Istnieje wiele odmian, styli piwnych, sporo charakterystycznych właśnie dla USA. Fala "craftu piwnego" przyszła do nas zza oceanu i to z jej powodu Kompania Piwowarska musiała się wysilić, oderwać od swoich dotychczasowych wzorców. Prawdopodobnie to tej "rewolucji" rynek piwny zawdzięcza zaistnienie linii Książęcych i podobnych tworów innych wielkich firm - niewielki krok z punktu widzenia rzemiosła piwowarskiego, ale prawdopodobnie spory wysiłek dla skostniałych koncernów. Tymczasem Znawca Piwny Zdzisław Kantor (tu narzuca mi się luźne skojarzenie ze starymi reklamami Peugeota) macha ręką na amerykańskie piwo, bo cóż tam może być ciekawego?
Idąc tym tokiem myślenia, także na Polsce powinno się postawić piwny krzyżyk, bo przecież nasz rynek zdominowany jest nadal przez jasne, mocne, trącące fuzlem wyroby piwopodobne, które ani nie orzeźwiają, ani nie przedstawiają sobą jakiejś szlachetnej palety smaków.

Nie jest to dla mnie nowa refleksja, wręcz przeciwnie - wraca jak bumerang w każdej dziedzinie, na którą zwrócę uwagę. Ani reputacja autorytetu, ani wieloletnie doświadczenie, ani medialna osobowość nie uczynią z człowieka eksperta, jeśli on sam zamyka się na nową wiedzę i głębsze zrozumienie. Mamy olbrzymi potencjał do rozwoju i równie wielką umiejętność marnowania go, ilekroć poczujemy się zbyt bezpiecznie osadzeni w swoich poglądach.
Chcę wierzyć, że to jest źródłem bzdur, jakie padły z ust pana Kantora. Alternatywa - "powiedział to, za co mu zapłacili, wbrew własnej wiedzy" - jest zbyt smutna.

środa, 10 września 2014

Zmechacony pluszak

Jeśli macie telefon w Plusie i śledzicie ich na Facebooku, to pewnie pamiętacie, jak w poprzedni weekend nastąpiła awaria sieci, a równocześnie na fanpage'u zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Osobiście myślałem, że znudzony synek admina podsiadł tatę na służbowym komputerze i bez świadomości konsekwencji wali mu "karniaczki".

Zrzuty z fp Plusa. Przyznacie, wygląda to co najmniej dziwacznie.
Po podaniu przez rzekomego hakera adresu jego fanpage'a dym przeniósł się tam...

Ciekawe, ile kasy i fejmu obiecano jutuberom za bycie zaatakowanymi.
...po czym nastąpiło rozczarowujące ujawnienie.
Drodzy fani!
Czujemy się w obowiązku wyjaśnić pewną sprawę. Całe weekendowe zamieszanie, którego byliście świadkami nie wynika z ataku hakerskiego. W ten, fantazyjny sposób swoje istnienie oznajmił światu nasz młodszy brat - Plush. 
(...)
Chcemy jednak wyraźnie zaznaczyć, że piątkowa awaria sieci nie była w żaden sposób powiązana z kampanią marketingową nowej marki.
Koparka uszkodziła wówczas światłowód, a nasz dział techniczny zrobił wszystko, by jak najszybciej usunąć awarię. Przepraszamy wszystkich naszych Klientów, których dotknęły jej skutki.

(źródło: facebook.com/plus)
Trzeba przyznać, los sprzyjał Plusowi przy robieniu hałasu wokół nowej marki. Moze wręcz powiedzieć, że mieli więcej szczęścia, niż rozumu. Czemu mówię o rozumie? Cóż... powiedzmy, że wizerunek tej nowej marki jest co najmniej ryzykowny.

Przyjrzyjmy się uważnie. Plus odpala nową "sieć", w której oferuje "rozmowy, SMSy i internet bez limitu". Hm. Brzmi interesująco, ale mój podejrzliwy niedźwiedzi umysł doszukuje się podpuchy. Zwłaszcza, że sieć po prawie tygodniu od ogłoszenia nowej marki nadal nie ujawniła szczegółowej oferty. Mało poważne, a w połączeniu z metodami promocji "młodszego brata" budzi wręcz podejrzenie, że to tylko lep na naiwną dzieciarnię, chcącą się pochwalić, że mają fajną ofertę w fajnej młodzieżowej sieci.
Przesadzam? To zerknijcie na opis strony. Chociaż nie musicie, zacytuję wam:
Byłem słodkim, miękkim misiaczkiem, który czekał na półce w sklepie z zabawkami aż pokocha go jakieś dziecko. Do momentu gdy… zobaczyłem wydatne piersi nowej dziewczyny pracującej w sklepie. Gdy kiedyś, tuż przed zamknięciem, zostaliśmy sam na sam w sklepie zrozumiałem co jest moim powołaniem. Zresztą umówmy się, dzieciaki są okropne.
Teraz moim naturalnym środowiskiem występowania są imprezy oraz wszelkie miejsca gdzie spotykają się młodzi ludzie.
Jestem królem życia i urodzonym hedonistą. Mam mnóstwo przyjaciół – i nie mowa tu o tych z FB. Chociaż w sieci czuję się jak ryba w wodzie. Uwielbiam gry strzelanki i przepadam za pizzą na puszystym cieście.
Podrywam – to moje hobby, palę trawę (ale oczywiście tylko dla celów zdrowotnych) i jak trzeba, używam dosadnego, ale szczerego języka. Bez w owijania w bawełnę – bo bawełna jest passe – teraz Plush rządzi. JA RZĄDZĘ!
Skaczę ze sceny, jeżdżę na longboardzie, potrafię nieźle rymować.
Moją dewizą jest „przyjemność bez konsekwencji”.

Proszę, powiedzcie mi teraz, że wizerunek marki nie jest nastawiony na młodych gniewnych, których idea rozrywki to łamanie obowiązujących zasad, imprezowanie i udowadnianie sobie nawzajem swojej "dorosłości". Przesadzam, naprawdę?

Zrzut z fp Plusha - język marketingu młodzieżowego, wersja soft. Ortografia i kultura języka na poziomie...smutnym. Nie pytajcie, czy mam na myśli admina, czy klientów.
OK, OK. Posługują się językiem trafiającym do młodszego targetu. Mówią "jesteśmy fajni, bo nie uderzamy w drętwą gadkę i nie sięgamy po słownik co drugie zdanie". Dzieciaki to lubią, nie?
Tak, dzieciaki szczególnie lubią, kiedy mówi im się, że nie poniosą żadnych konsekwencji swoich decyzji. Zresztą nie tylko dzieciaki. Każdy lubi słyszeć, że nie ma żadnych zobowiązań. Różnica jest taka, że człowiek dorosły i dojrzały (te dwie cechy niekoniecznie idą zawsze w parze) wie dobrze, że nie istnieją układy bez zobowiązań i decyzje bez konsekwencji. Nie ma nic za darmo. Wiedzą o tym również marketerzy Plusa, przepraszam, Plusha, a jednak okłamują swoich potencjalnych klientów. W sumie się do tego przyzwyczailiśmy, ale stosowanie podobnych chwytów przy produkcie skierowanym do dzieci (bo nie oszukujmy się - to nadal są dzieci) jest wyjątkową podłością.
Efektem ubocznym jest wzmocnienie w sceptykach przekonania, że marketing to sztuka bezczelnego kłamstwa, manipulacji i odkrywania słabych punktów klienta, a to już strzał w stopę całej branży. Tak, wiem, że branża ma stopy zdrętwiałe od ciągłego ostrzału i pewnie nawet nie poczuje kolejnego pocisku tak małego kalibru...
Za to Plush bez żadnej krępacji sięga po lepsze bomby. Media społecznościowe (zwłaszcza te zdominowane przez młodzież) i memy są ze sobą tak nierozerwalnie powiązane, jak cały Internet z pornografią i/lub zdjęciami kotów. Nic więc dziwnego, że na fanpage'u Plusha pojawiają się rozmaite kiepskiej jakości obrazki z "odkrywczymi" tekstami pisanymi Impactem. Rozmyty do granic absurdu Willy Wonka z doklejoną plushową mordą nabija się z dzieciaków, które "mają hajs na doładowania - rodzice muszą być dumni". Advice Plush na kolorowym tle i z pikselowymi okularkami na nosie doradza: "handluj z tym". A Morfeplush...

Chwilę zajęło mi rozkodowanie przekazu i uświadomienie sobie, że chodzi o gadanie do oporu. Mój wewnętrzny "polonista" zwinął się w kłębek w kącie i załkał żałośnie.
(źródło: facebook.com/BEZKONSEKWENCJI)
Młodzieżowy język, nie? Taka zajawka (ktoś jeszcze tego używa, czy już do końca zezgredziałem?). A w komentarzach pod tym obrazkiem admin posługuje się słownictwem może mniej wulgarnym, ale równie bezceremonialnym. Bo wizerunek marki to podstawa, a Plush jaki jest - każdy już chyba widzi.

Chciałem powiedzieć, że za sprawą Plusha marketing sięgnął bruku, ale nie. Tutaj marketing przebił z hukiem bruk i dorył się do kanału. Następnie z wielkim chlupotem wpadł prosto w ścieki, prześliznął się przez nagromadzony muł, wyrżnął w dno i przegryzł się przez nie. Ostatecznie dokopał się do ukrytych w głębi ziemi zapomnianych katakumb, wypełnionych zapomnianymi koszmarami świata marketingu. Na widok jaśnie Plusha koszmary co do jednego dostały zawałów dawno nie bijących serc i umarły ponownie, tym razem na wieczność - bo, żeby zaczerpnąć z memów, "they don't want to live on this planet anymore".

Mała dygresja, tylko pozornie niezwiązana z tematem. Od kilku dni mój sklep nawiedzają dzieciaki ze skłonnością do głupich żartów. Raz przyszli w godzinach szczytu, przyprowadzili kolegę w gumowej końskiej masce, wbili mi do kolejki i zapytali "czy jest coś dla konia" - i nie załapali, gdy kazałem im dać sobie siana, tylko dalej zaczepiali mnie i klientów. Innego dnia wpadli z pytaniem, czy mam zapałki. Nie miałem. "A dropsy?". Przypominam, że pracuję w sklepie z alkoholem, gdzie dzieciarnia nie powinna zaglądać z takim entuzjazmem. Po prostu wydaje im się, że mogą się wygłupiać #bezkonsekwencji. Zwykle uważam, że to wina nieporadnych wychowawczo rodziców, którzy dają przyzwolenie na to, żeby ich dzieci wychowywała ulica, starsi koledzy i internet. Akcja Plusha pokazuje nie tylko to, jak złym wychowawcą jest sieć, ale też udowadnia, że dorośli ludzie potrafią w pełni świadomie psuć młodsze pokolenia. Po co? Dla kasy. A po nas choćby potop.

W takich chwilach chciałbym namierzyć osobę odpowiedzialną za kształtowanie marki, a potem nawiedzić ją z palnikiem i obcęgami. I kopią "Jesieni średniowiecza". Niestety, w mojej bibliotece jej nie mają, więc "twórcy" nacieszą się swoim marketingowym potworkiem #bezkonsekwencji. A ja muszę zadowolić się pomstowaniem na blogu. Być może przeczyta ten wpis ktoś, komu wpadł do głowy równie kretyński pomysł na kampanię. Być może po lekturze walnie się w łeb, żeby wytrząsnąć z niego głupoty - i zamiast tego wymyśli coś, co przemówi do ludzi bez uciekania się do najniższych lotów humoru i chamstwa.

I bez psucia wizerunku miśków. Plush jest takim chamem, że Tyson się w grobie przewraca.
(źródło: Oswald's Bear Ranch)
Za impuls do spłodzenia tego wpisu dziękuję Anouk, która pierwsza z moich znajomych skomentowała kampanię Plusha.

wtorek, 9 września 2014

Gra w codzienność

Życie każdego dnia stawia przed tobą wiele zadań i ograniczeń: szkoła, praca, kontakty towarzyskie i zwykłe codzienne czynności zajmują rozpaczliwie dużo czasu i przerażają tysiącem opcji (zwykle skutkujących dodatkowymi problemami). Czy ty i twoi bliscy będziecie w stanie podołać codziennym wyzwaniom i osiągnąć życiowe szczęście?

Spokojnie, to nie początek recenzji "The Sims 4". Nie mam jeszcze tej gry i z kilku powodów raczej nie kupię jej w najbliższym czasie (a jeśli kupię, to wątpię, czy zrecenzuję). Przyznaję, lubię czasem stworzyć jakieś sztuczne ludziki i pogapić się, jak - kierowane moją nieodpowiedzialną ręką - marnują swoje życiowe szanse czy bezskutecznie próbują spełniać wybujałe marzenia. Czasem uświadamiam sobie przy tym, że gra dogoniła rzeczywistość, a rozmaite, niekiedy absurdalne aspiracje Simów nie różnią się specjalnie od naszych. Trochę to smutne.
A teraz odwróćmy perspektywę. Zamiast myśleć o grze udającej życie, pomyślmy o życiu, do którego wprowadzamy reguły gry. Zetknęliście się kiedyś z pojęciem "grywalizacja"? Jeśli nie, to prawdopodobnie odwiedzacie inne zakątki Internetu, niż ja - po raz pierwszy trafiłem na ten termin już dawno temu i ze sporą częstotliwością byłem raczony przez znajomych różnymi odmianami tego zjawiska. Grywalizacja jako sposób motywacji pracowników. Jako pomoc w nauce. Jako narzędzie wychowania dzieci. Jako sposób na zwiększenie produktywności. Przez pewien czas odnosiłem się do całego tego szumu sceptycznie, ale ostatnio postanowiłem się przemóc.

Gry towarzyszą mi od dzieciństwa. Od małego uwielbiałem planszówki, karty, gry słowne. Potem dostałem mój pierwszy komputer i zaczęła się moja fascynacja wirtualnymi światami. Po drodze do moich zainteresowań dołączyły gry fabularne, a wraz z nimi, nieco na marginesie, karcianki i bitewniaki. Nie byłem nigdy zwierzęciem towarzyskim, a moje otoczenie nie zawsze lubiło grać - ale korzystałem z każdej okazji, żeby spróbować czegoś nowego albo odkopać jakąś starą grę. Dopiero ostatnie lata zmieniły mnie w borsuka okopanego w swojej norze, grywającego wyłącznie w nieco zakurzone gry komputerowe sprzed N lat, ewentualnie (bez specjalnego zacięcia) w sieciówki. Ale nadal lubię grać i odkrywać. Gdybym tylko miał czas, siły i chętnych graczy, radośnie wróciłbym do mojego dawnego nałogu.

Właśnie, czas i siły. Jestem osobnikiem wysoce niezorganizowanym, cierpię na poważne zaburzenia motywacji, w dodatku łatwo przychodzi mi izolowanie się od innych ludzi. Moje życie toczy się od zrywu do zrywu, pomiędzy którymi wypełnia je codzienny kierat - nuda, zmęczenie, zniechęcenie. Chociaż jestem gorliwym zwolennikiem jasnych reguł i ich przestrzegania, sam żyję w kompletnym chaosie. Powód jest prosty - przestrzeganie codziennych rytuałów i prostych nakazów nie daje mi poczucia spełnienia. Porządek i stabilność w życiu to cele praktycznie nieosiągalne, jak każdy ideał, a wymagające niepoliczalnej ilości małych kroczków, z których każdy osobno wydaje się nieważny.
Równocześnie jestem jednym z tych ludzi, którzy wszystkim się przejmują. Każde drobne potknięcie jest dla mnie powodem do gniewu albo smutku. Każdy mały sukces kończy się zmartwieniem "i co teraz?". Nie potrafię emanować "aurą zajebistości", bo za bardzo martwię się, czy nie jest to aura czegoś innego.
W codziennym życiu rzadko mam czas i ochotę o tym myśleć, ale zdarzają mi się momenty, gdy w pełni uświadamiam sobie moją sytuację. Zwykle chcę wtedy coś zmienić, ale brakuje mi motywacji i narzędzi. Tym razem narzędzie samo wpadło mi w łapy, dzięki obserwowanej przeze mnie na Facebooku stronie "Gry Fabularne".

HabitRPG to ciekawa zabawka, która łączy w sobie organizer i grę sieciową. Pozwala graczowi wyznaczać sobie zadania w realnym świecie, za których wykonywanie lub zawalenie odpowiednio nagradza lub karze. Zadania te dzielą się na Nawyki, Codzienne oraz Do Zrobienia; każda kategoria ma inne zastosowanie. Gracza reprezentuje jego awatar - postać posiadająca paski Zdrowia i Doświadczenia, poziom, zasób Złota, a także możliwość zmiany wyglądu, towarzyszących zwierzaków i Wyposażenia.
Nawyki to rodzaj zadań, którym można przypisać zarówno efekt pozytywny (wykonanie wiąże się z nagrodą), jak i negatywny (ulegnięcie nawykowi skutkuje karą). Odznaczenie Nawyku nie usuwa go z listy, a jedynie przyznaje nagrodę lub karę i zmienia status tego Nawyku - dobre stają się coraz cenniejsze, złe coraz groźniejsze dla twojej postaci. Nawykowi można przydzielić obie funkcje na raz, np. w przypadku nawyku wstawania o odpowiedniej porze możesz zdecydować, że wstawanie przed 7 rano skutkuje nagrodą, wylegiwanie się po 9 karą, a nie odznaczać pobudek między tymi godzinami.
Zadania Codzienne to wyzwania, z którymi musisz się zmierzyć codziennie. Jeśli planujesz poranną gimnastykę, możesz umieścić ją w zadaniach Codziennych i odznaczać ją po wykonaniu. Wykonanie zadania Codziennego skutkuje natychmiastową nagrodą i wyłączeniem go na resztę dnia - nawet jeśli wieczorem poćwiczysz raz jeszcze, nie możesz nagrodzić się w ramach tego zadania (ale możesz wyznaczyć dodatkowe wieczorne ćwiczenia jako oddzielne zadanie!). Wykonane zadania Codzienne uaktywniają się ponownie w trakcie codziennego resetu (tzw. crona). Jeśli zadanie nie zostało odznaczone jako wykonane danego dnia, w trakcie resetu zostanie za nie przyznana kara.
Zadania Do Zrobienia to jednorazowe czynności, które po odhaczeniu po prostu znikają z listy, dając ci nagrodę. Możesz wyznaczyć sobie na nie termin, ale jego przekroczenie nie jest karane, a nie wykonane zadanie można bez żadnych konsekwencji usunąć. Jeśli chcesz cofnąć wykonanie zadania (np. naprawiłeś wreszcie zlew, po czym okazało się, że tylko go gorzej zepsułeś), możesz je odzyskać z listy Wykonanych przez pewien czas, oczywiście tracąc zdobyte za nie wcześniej zyski.

Pewnie zniecierpliwieni zapytacie: "No dobra - co z tymi nagrodami i karami? Póki co wygląda to jak zwykły organizer". Spokojnie, nie bez powodu aplikacja nazywa się HabitRPG. Jak wspomniałem, twój awatar posiada paski zdrowia i doświadczenia. Każdy zły Nawyk i zawalone zadanie Codzienne zadają obrażenia twojej postaci, natomiast pozytywne Nawyki i wykonane zadania przynoszą nagrody w postaci Doświadczenia i Złota. Doświadczenie pozwala twojej postaci awansować na kolejne poziomy, a w miarę awansu odblokowane zostają kolejne elementy gry - Wyposażenie, znajdowanie skarbów, Chowańce, zadania drużynowe i podobne atrakcje. Całkowita utrata Zdrowia skutkuje śmiercią postaci - utratą poziomu, całego Złota i części Wyposażenia. Złoto natomiast służy do kupowania Wyposażenia i Nagród, które wyznaczasz sobie samodzielnie, a po wykupieniu realizujesz następnie w realnym świecie. Osobiście wyznaczyłem sobie na chwilę obecną dwie Nagrody, każda o wartości 100 sztuk Złota - jedną jest spontaniczny wypad na miasto z obiadem i innymi wydatkami, drugą zakup gry, na którą od dawna ostrzę sobie zęby. Sporo czasu minie, zanim zapracuję sobie na którąkolwiek z nich. Dla kogo innego Nagrodą może być wycieczka do SPA na Wielką Ucieczkę W Krainę Czekoladowych Masaży (przykładowo za 300 sztuk Złota), godzina grania w LoLa (10 sztuk Złota) czy leniwy wieczór przed telewizorem z bezdennym kubełkiem lodów (whatever).

"I po co to wszystko?" - można zapytać. "Po co bawić się w wykonywanie zadań, skoro można je wyznaczyć i od razu odhaczać, a zgromadzone Złoto wykorzystać w całości w grze? Przecież nikt nie sprawdzi, czy kupiłem sobie coś w realnym świecie, więc po co wydawać Złoto na wirtualne pozwolenie?"
Oczywiście nie pomyślą tak osoby, które rozumieją ideę HabitRPG. To nie jest kolejne MMO, w którym chodzi tylko o grindowanie poziomów i chwalenie się sprzętem czy kolekcją Chowańców. Formuła gry jest mechanizmem, a nie celem - jeśli ze świata Habitiki wyniesiesz tylko fajną zbroję i setny level, to robisz coś źle. Gra ma uprzyjemniać  proces organizowania swojego życia, wyznaczania i osiągania celów, kształtowania dobrych nawyków. Autorzy założyli, że każdy gracz jest ze sobą szczery i uczciwie rozlicza się z wyznaczonych sobie zadań. Na tym właśnie polega grywalizacja - na tworzeniu angażującego wyobraźnię i emocje opakowania dla przyziemnych, realnych obowiązków. Możliwe jest, a nawet wskazane, "przebieranie" swoich zadań za epickie i fantastyczne dokonania. Bo co jest przyjemniej odnotować: "posprzątałem wreszcie bajzel w szafie" czy "wyzwoliłem Fort Komandor z łap okupacyjnej armii Tekstylnych Goblinów"?

Oczywiście w walce z potworami codzienności gracz nie jest samotną wyspą. HabitRPG cieszy się bardzo zgraną, porządną i pomagającą sobie nawzajem społecznością. Gracze mają możliwość wymiany doświadczeń na czacie w Karczmie (gdzie można też "przenocować" postać w razie tymczasowych wakacji od HabitRPG), organizowania się w tematyczne Gildie i rzucania sobie Wyzwań - zarówno z nagrodami w formie Klejnotów (bonusowej waluty kupowanej zwykle za prawdziwe pieniądze), jak i dla koleżeńskiego współzawodnictwa. Dla chcących wiedzieć więcej dostępna jest cała wiki, artyści i koderzy mają możliwość dołączenia do projektu, a osoby zagubione mogą bez obaw zdać się na pomoc nieznajomych, którzy dadzą im kilka pożytecznych rad lub pokażą drogę do Gildii Nowicjuszy. Odwiedzam świat Habitiki od niecałego tygodnia, a już czuję się w nim lepiej, niż w gąszczu informacyjnym Facebooka - i łatwiej mi się z tego gąszczu wyplątać, gdy w sąsiednim okienku wołają do mnie kolorowe zakładki zadań Codziennych.

Zaciekawiłem was? Znudziłem? Przeraziłem murem tekstu? W takim razie lepiej będzie, jeśli zapoznacie się z HabitRPG sami. Decyzję pozostawiam wam, a sam zwijam się do kolejnych zadań. Wyczyściłem dzisiaj kokpit krasnoludzkiego piwnego czołgu i wypolerowałem dysze jego miotaczy, ale na pokładzie strzelców jest nadal sporo zacieków do wyszorowania, a muszę się wyrobić przed kolejnym natarciem Piwnych Trolli!

sobota, 6 września 2014

Back to the vanity fair.

Wrzesień. Lato się kończy, młodzież wraca z wakacji, studenci urlopują się w najlepsze. Stanowiące jakieś 99% blogosfery gimnazjalistki zawalają sieć produkowanymi według seryjnego wzorca notkami pod tytułem "Back to school". Z kolei 99% tych wpisów stanowią litanie rozmaitego towaru, jaki uczennice kupiły w tym roku do szkoły - tzn. kupili im rodzice, często zagryzając zęby i rozważając dzieciobójstwo, gdy latorośl narzekała: "Ale Aśka będzie mieć taki, to ja muszę mieć jeszcze lepszy!".
Patrzę na to wszystko i po raz kolejny widzę ten sam bezsensowny pęd do "mieć", zamiast "być", który od kilkunastu lat stopniowo przejmuje kontrolę nad coraz młodszymi ludźmi. Gdyby chociaż był to pęd do posiadania rzeczy naprawdę wartościowych... Niestety, jedyną wartością dla wiecznie zmieniającej się mody jest "nowość", "przebojowość", a w rzeczywistości - świeża kasa, której nie zapłacą osoby przywiązane do tego, co już posiadają.

Wiem, brzmię znowu jak zgred powtarzający "a w moich czasach...", ale mam ku temu powody - w moich czasach rzeczywiście było to zjawisko jeśli nie mniej rozpowszechnione, to przynajmniej bardziej dyskretne. Może dzieciaki rozpaczliwie polowały na nowy modny piórnik, ale przynajmniej nie trąbiły o tym na blogach (bo takowych nie posiadały), a żaden rozsądny rodzic nie wpadłby na pomysł, żeby kupować dziecku ą-ę plecaczek znanej marki. Mam wrażenie, że dwoma głównymi trendami za moich szkolnych czasów były utylitaryzm i kicz, przemieszane w różnych proporcjach tak, aby pasować zarówno rozsądnym outsiderom, jak i "modnym dzieciakom".

Nie mówię, że nigdy nie poddałem się gorączce zakupów szkolnych - w podstawówce uwielbiałem kolorowe piórniki, plecaki z nadrukami (Żółwie Ninja!) i inne podobne bajery. Nie przypominam sobie jednak, żebym co roku wymieniał je na nowe, być może dzięki temu, że byłby jednak obliczone na kilkuletnie użytkowanie i nie rozsypywały się po dwóch miesiącach. Pod koniec podstawówki zacząłem dryfować w stronę ":rzeczy użytecznych", a kiedy poszedłem do liceum (dzisiaj - trzecia klasa gimnazjum), jakiekolwiek ciągoty do mody zniknęły. Postawiłem na przybory, które będą wygodne, dobrej jakości i zgodne z moimi osobistymi upodobaniami. Od drugiej klasy liceum zamiast tornistra nosiłem kostkę, która towarzyszyła mi do matury, a potem jeszcze przez całe studia. Jej poprzecierane resztki do dziś trzymam w szafie, w płonnej nadziei, że uda mi się ją wskrzesić i raz jeszcze nosić na grzbiecie. Licealny piórnik stał się mały, poręczny, mieścił tylko kilka długopisów i ołówków, a tandetne nadruki ustąpiły miejsca długopisowym bazgrołom na pseudoskórzanej powierzchni. Moim prywatnym gadżetem, jedynym w szkole, był futerał na przybory geometryczne - prosty, dyskretny, uszyty ręcznie przez mojego ojca z czarnej skóry. Zeszyty? Im grubsze, tym lepsze, z okładkami pasującymi intuicyjnie do przedmiotów, marki "krzak".
Nigdy nikomu się tym nie chwaliłem, bo nie było powodu. Robię to teraz, po latach, jako kontrast dla tego targowiska próżności, którym stała się obecnie szkoła. Tak, kiedyś też traktowaliśmy szkołę towarzysko. Tak, też wrzała walka o to, kto będzie popularny, a kto wyśmiewany. Tak, próbowaliśmy sobie nawzajem imponować. Ale jeśli ktoś próbował w tym celu wykorzystać "oryginalny plecak Adidasa" czy inne podobne gadżety, miał większą szansę zostać pośmiewiskiem, niż gwiazdą.

Dlatego jeśli jeszcze nie napisałaś/eś swojej notki "Back to school", zastanów się, czy to ma sens. Nie powiesz niczego nowego i nikomu nie zaimponujesz. Wszyscy koledzy mają dokładnie to samo, tylko w innych kolorach i z innym logo...