piątek, 31 października 2014

Psikus, bez słodzenia.

This is Halloween, this is Halloween... Wigilia Wszystkich Świętych, jak kto woli, albo po prostu 31 października. Jak co roku od ładnych kilku(nastu?) lat, w ostatnich dniach Polacy mają kolejny powód do kłótni. Media wrzą, wierzący i niewierzący wszelkich odmian przerzucają się argumentami, a z ich braku - inwektywami. Puszczać dzieci na imprezy z dreszczykiem, czy to już czarna msza? Pozwalać im dzwonić do domów o cukierki, czy wybić takie demoniczne żebractwo z głowy? Czy Halloween jest obcym, złym, satanistycznym/komercyjnym wzorcem kulturowym, czy też nieszkodliwą zabawą, a może czymś jeszcze innym?

Katolicka prasa jak zwykle nie zawiodła oczekiwań. Czasopismo "Miłujcie się!" wysmażyło przecudowny artykuł o demonicznej genezie Halloween i związanych z tym świętem zagrożeniach. Następnie raczy wszystkich wiernych instrukcją, jak postępować, gdy do drzwi zapuka dziecko pytające o cukierki. Poleca też, aby zamiast bawić się w Halloween, pójść na seans filmu o nawróconym grzeszniku, który stał się egzorcystą i nawet zza grobu uwalnia ludzi od demonów (swoją drogą, dobry pomysł na element scenariusza filmu grozy).

Oczywiście, "Miłujcie się!" jest czasopismem katolickim i swoim wiernym ma prawo przekazywać takie treści, jakie redakcja uzna za stosowne, a Kościół za dozwolone. Rozumiem też, że każdy katolik ma święty obowiązek ewangelizacji swoich bliźnich. Trzeba jednak powiedzieć głośno "STOP!", gdy katolicka gazeta nawołuje do "nawracania" cudzych dzieci bez wiedzy i zgody ich rodziców. Wielu działaczy katolickich ma usta pełne frazesów na temat dobra dzieci, nie wypaczania ich umysłów itp. - co jednak, jeśli dziecko pochodzi z rodziny, która w pełni świadomie praktykuje inną religię? Religię, dla której Halloween może być integralną częścią otoczki kulturowej, a przynajmniej zjawiskiem kompletnie nieszkodliwym? Czy w tej sytuacji obcy człowiek, nie wiedzący nic o dziecku, ma prawo samowolnie ingerować w jego rozwój duchowy? Z punktu widzenia Kościoła katolickiego - zapewne ma. Z punktu widzenia prawa świeckiego i zwykłej, pozareligijnej ludzkiej moralności - ma prawo co najwyżej powiedzieć "nie", zamknąć drzwi i wrócić przed telewizor w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Ewentualnie rozwinąć odmowę do "nie, tutaj nie świętujemy" - co zresztą nie wymagałoby wyjaśnienia w USA, kraju najintesywniej świętującym Halloween, gdzie "nawiedza się" tylko domy odpowiednio udekorowane.

Przejdźmy jednak do kwestii "satanizmu", "obcych wzorców kulturowych" i podobnych rzeczy. Być może już kiedyś o tym wspominałem, ale od lat wyznaję zasadę, że każdy czyn - może z wyjątkiem tych, które niezaprzeczalnie krzywdzą innych ludzi - należy oceniać po intencjach.
Jeśli ktoś traktuje swoją celebrację Halloween w kategoriach szerzenia mrocznych wpływów Szatana, to w oczywisty sposób zasługuje na nieufność i krytykę ze strony osób wierzących w Szatana jako siłę zła, a być może także reszty społeczeństwa (w końcu niezależnie od przekonań, człowiek zwykle pragnie dobra - jeśli nie powszechnego, to przynajmniej własnego).
Jeżeli traktuje ten dzień jako element swoich wierzeń, ale wierzenia te istnieją w całkowitym oderwaniu od religii tradycyjnie odżegnujących się od Halloween - to powinni liczyć się z negatywną reakcją co bardziej radykalnych innowierców, ale mają zarazem pełne prawo do własnych praktyk religijnych i mogą, a nawet powinni, oczekiwać szacunku (a choćby i niechętnego).
A osoby, dla których jest to okazja typowo popkulturowa, pozbawiona jakiegokolwiek wymiaru duchowego, a opierająca się o ludzkie zamiłowanie do makabry i rozmaitych mitów? Można dyskutować, na ile potrzebne im jest to święto (w końcu mogą imprezować i urządzać maskarady w dowolnym innym czasie), ale agresywne odmawianie im prawa do zabawy kwalifikuje się raczej na listę zachowań chamskich, niż chwalebnych.

Jeśli natomiast chodzi o wzorce kulturowe, to ich "obcość" jest mocno wątpliwa. O ile nie wyznaje się religii o niezmiennie egzotycznych korzeniach i nie uznającej żadnych obcych domieszek kulturowych (jak islam czy ortodoksyjny judaizm), to będąc Europejczykiem trzeba zaakceptować fakt, że pochodzi się z wielkiego tygla kulturowego. Kościół katolicki nie ukrywa nawet, że dzień Wszystkich Świętych został ustanowiony celem "przejęcia" wcześniejszego pogańskiego święta. Podobna jest zresztą geneza wielu innych świąt i zwyczajów chrześcijańskich... W popkulturze to zjawisko ma nawet swoją nazwę: hijacked by Jesus. Jes to zjawisko o tyle smutne, że trącące hipokryzją - ten sam Kościół, który potępia bałwochwalstwo, przejął "bałwany" i pogańskie rytuały, przebierając je jedynie w ładne, anielsko-święte szatki. A teraz, gdy okazało się, że stare tradycje przeżyły w ukryciu i dostosowały się do nowych czasów, często tracąc zresztą swój religijny charakter, Kościół ponownie próbuje tej starej i nieco zdyskredytowanej taktyki, organizując "pochody świętych" pod hasłem Holy Wins... co zresztą zdaje się być zjawiskiem specyficznym dla Polski i jej schizofrenicznej odmiany katolicyzmu.

Nieszablonowa dyniowa latarenka.
(źródło: Dom Mokoszy)

Sam obchodzę Halloween w sposób czysto świecki, wyrastający z mojego zamiłowania do lekkiej makabry, a zarazem z pełną świadomością, że okazja ta stanowi echo dawnej, przedchrześcijańskiej kultury naszych przodków. Dyniowy Jack'o'Lantern jest przecież tylko bardziej wystawną i unowocześnioną wersją starożytnych latarenek, a przy okazji warzywną wariacją na temat słowiańskiej karaboszki i - być może - bliskim kuzynem zaduszkowych zniczy. Karmienie małych upiorków cukierkami to symboliczne dzielenie się wieczerzą z przodkami i przekupianie niespokojnych duchów, znane przecież także z "literatury narodowej"... Dekorowanie domów pajęczynami i nietoperzami, przebieranie się (niekoniecznie za straszydła)? Dalekie echo celtyckiego Samhain*, z jego wygaszonymi ogniami, pustymi domami i ukrywaniem się przed złymi mocami. Rozpoznaję symbolikę i nie boję się obracać w jej kręgu, tak samo, jak nie bałbym się wziąć udziału w chińskim Nowym Roku i nie widzę nic zdrożnego w życzeniu znajomym muzułmanom szczęśliwego Ramadanu. Z szacunkiem, ale bez osobistego duchowego zaangażowania. I tak samo nie magluję światopoglądowo księży chodzących po kolędzie, chociaż jako osoba mająca na pieńku z ich organizacją miałbym do tego pełne prawo... i pewnie kiedyś, po wyczerpaniu mojej cierpliwości, zacznę, jeśli Kościół i jego świeccy wojownicy nie zaczną szanować tych, którzy się z nim nie identyfikują.

Swoją drogą, a propos chodzenia po kolędzie - czym różnią się pochody kolędników od pytających o cukierki upiorków? Z tradycjami chrześcijańskimi kolędowanie ma tyle wspólnego, że odbywa się przy okazji Bożego Narodzenia, podobnie jak nawiedzanie na Halloween odbywa się przy okazji Wigilii Wszystkich Świętych. Jaka jest różnica między Mumią, Drakulą i Wilkołakiem, a Diabełkiem, Aniołkiem, Śmiercią i Turoniem?

Taka luźna myśl do przeżuwania wraz z jutrzejszym pocmentarnym obiadem.

A na koniec - muzyka trochę z innej bajki, a może i niekoniecznie. Trafiłem na ten album całkiem przypadkiem na YouTube. Polecam na halloweenowe imprezy w punk rockowych klimatach.


____________
*Uprzedzając oburzenie rodzimowierców i entuzjastów słowiańszczyzny: czuję się Słowianinem, ale podobnie jak chrześcijaństwo, tak i kultura słowiańska nie istnieje w próżni. Tereny Polski były zawsze miejscem styku wielu kultur europejskich i nie wyobrażam sobie, aby nie istniało żadne pokrewieństwo między tak bliskimi sobie tradycjami, jak Samhain i Dziady, skoro można wytropić zbieżności między tworami tak odległymi kulturowo, jak baśnie braci Grimm i jorubijskie podania ludowe.

niedziela, 19 października 2014

Te wszystkie drobiazgi w tle

Łamiąca wiadomość: żyję. Nie umarłem, nie zarzuciłem bloga - po prostu nie mam czasu, sił i pomysłów, żeby pisać moje typowe, rozwlekłe monologi. Dlatego dzisiaj krótko (albo i nie...) i geekowato.

Odkąd grywam w jakiekolwiek gry, zawsze lubiłem ciekawe fabuły i wyraziste postacie. Czasem jednak zdarzało się, że tło zarysowane było w bardziej interesujący sposób, niż główne wątki i bohaterowie. Po prostu kryło się w tym tle coś, co człowiek chciał poznać bliżej. Ale jak wiadomo, gra ma swój początek, fabułę i koniec - często zresztą bardzo linearne. Niektóre, cieszące się większym zainteresowaniem, dorabiały się dodatków w postaci książek, komiksów czy nawet filmów. Niewiele jest jednak uniwersów tak rozbudowanych, jak świat Warcrafta.
I wiecie co? Zachwyca mnie to, jak Blizzard potrafi najmniejszym pierdółkom dać życie, historię i przyszłość. Ta myśl chodziła za mną od dłuższego czasu, ale dziś uświadomiłem sobie, jak bardzo jest trafna. Poczytajcie zresztą sami. Przejrzyjcie komentarze do dwóch postaci (ostrożnie - wizyta pod tymi linkami może się skończyć kilkugodzinną sesją wikiwalkingu, więc w razie czego nie miejcie do mnie pretensji o to, że odebrałem wam cały niedzielny wieczór):
I chociaż nie grywam na oficjalnych serwerach, czuję teraz potrzebę, żeby to zmienić - stworzyć sobie łotrzyka, wyciągnąć go na odpowiedni poziom, a potem zaczaić się na Yorika i po prostu popodsłuchiwać. Czy to tylko plotka, stworzona przez graczy z nadaktywną wyobraźnią, czy ten yaungol o pysku taurena rzeczywiście wspomina inne czasy i inną osobę, która umarła w podziemnym doku na południe od Moonbrook? A nawet jeśli nie, to pamiątki po tamtym starym piracie same opowiadają pewną historię...

Od dawna wiadomo, że Blizzard po prostu reaguje na swoich fanów. Powiecie, że Blizzard tak naprawdę leje na fanów i po prostu tłucze kasę - żeby tłuc kasę, trzeba zatrzymać klientów przy sobie. W ten czy inny sposób. Polubili tego starego byka, więc czemu nie miałby dostać drugiej szansy? Starzy gracze, pamiętający jeszcze czasy TBC czy nawet Vanilli, będą chcieli wrócić do gry, choćby po to, żeby ponapawać się tym małym ukłonem w stronę ich wspomnień. Powiedzcie mi, ile firm słucha głosu swoich fanów i klientów do tego stopnia? Ile firm umieszcza w swoim produkcie gustowne i ciekawe odwołania nie tylko do własnych pracowników, zmarłych w trakcie produkcji, ale i do swoich krytyków?

A czemu tak bardzo poruszyła mnie rzecz tak mała i nieistotna? Pewnie z powodu nawracającej w różnych dziwnych momentach apofenii. Często czuję, że świat dookoła mnie układa się w konkretne wzorce, chociaż na pozór wydaje się kompletnym chaosem. I kiedy dziś przypadkiem trafiłem na artykuł o Yoriku, od razu przypomniała mi się myśl, która chodzi za mną od kilku dni:
Ciekawe, czy w WoW będzie można zobaczyć młodego Saru (jeszcze nie Steelfury, bo dzieciak) dmącego w miechy gdzieś w draenorskich kuźniach klanu Czarnej Skały czy Wojennej Pieśni. Nieopierzonego terminatora, nieświadomego tego, że w innej wersji historii został mistrzem kowalskim, dorobił się własnego warsztatu w dużym mieście na obcej planecie i miał dwie fajne, zaangażowane w jego pracę córki.
I tak jak w przypadku Yorika, czuję wielką chęć przekonania się o tym osobiście. Tym razem to mój osobisty pomysł, którego pewnie nikt w Blizzardzie nie podchwycił - chociaż kto wie, może? Może ktoś lubi, tak samo jak ja, wpadać do kuźni Saru na sesję robótek ręcznych w metalu, albo po prostu siedzieć i patrzeć, jak razem z Sumi i Tumi kują broń dla Hordy?
Tak, jestem porąbany, przynajmniej według standardów przeciętnego szarego Polaka. Nie, nie spędzam naprawdę długich godzin przed komputerem, gapiąc się, jak trójka orków na ekranie macha młotkami. Ale kiedy gram postacią parającą się kowalstwem, kuźnia w Dolinie Honoru zwykle staje się jej drugim domem (pierwszego nie odwiedza, wiadomo - poszukiwacz przygód i te sprawy...). Z punktu widzenia postaci, Saru Steelfury jest jak przybrany ojciec, a przynajmniej wujek - taki zielony, zębaty wujek, które pokazuje, jak się majstruje różne fajne rzeczy do robienia ludziom kuku. Wczuwam się? Jasne. Nie bez powodu World of Warcraft jest określany jako gra MMORPG.

A te drobne smaczki, nadające wirtualnemu światowi posmak rzeczywistości, są dla mnie wystarczającym dowodem na tezę, że gry komputerowe są sztuką w niczym nie ustępującą malarstwu czy pisarstwu. Można napisać gniota, namalować bohomaza czy wyprodukować grę, o której za rok wszyscy zapomną. Można też stworzyć coś wielkiego, przemawiającego do ludzi na wielu poziomach i w wiele sposobów. Chociaż Warcraft z poziomu postaci gracza wydaje się czymś prostym, niekiedy wręcz infantylnym, przeładowanym nawiązaniami popkulturowymi i nie zawsze lotnym dowcipem - to w swojej głębszej warstwie staje się czymś wybitnym, nawet wtedy, gdy decyzje jego twórców budzą początkowo wątpliwości odbiorców.

A te wszystkie drobiazgi w tle, tak pozornie nieważne... To przecież my, z perspektywy kogoś innego, kogo życie tylko rozgrywa się w tym samym miejscu, co nasze. Uważam, że moje mało "zajebiste", nieistotne dla ponad 99,99% ludzkości istnienie ma jednak znaczenie i sens, a beze mnie świat byłby nieco mniej fajny. A bez was? Jak myślicie?

sobota, 4 października 2014

"Rok Bez...": Gorzkie podsumowanie września i plany na październik.

Wreszcie przywlókł się październik, robi się zimno... jesień, panie! A ja odhaczam kolejny nieudany miesiąc w ramach projektu "Rok Bez..." i staram się uporządkować swoje wnioski.
Jeśli wyniosłem dotychczas jakąś mądrość z moich wyrzeczeń, to taką, że drastyczne zmiany rzadko mi służą. Zwłaszcza wtedy, gdy zależą wyłącznie od mojej silnej woli, a nie od zmiany warunków, w jakich żyję. Łatwiej byłoby się nie wdawać w głupie dyskusje w internecie, gdybym stracił dostęp do niego albo przynajmniej przestał mieć powód, żeby wchodzić na Facebooka. Łatwiej byłoby nie jeść mięsa, gdyby otaczali mnie wegetarianie (chociaż z drugiej strony - może niekoniecznie...). Łatwiej byłoby nie jeść słodyczy i mącznych rzeczy, gdyby nieodwołalnie zniknęły z naszego domu. Pozostawienie źródła pokusy zawsze utrudnia wykorzenienie złych nawyków, a ja jestem obecnie zbyt zestresowanym, zmęczonym człowiekiem, żeby jeszcze dodawać sobie obciążeń. Moje wrześniowe plany - nie tylko urlopowe - zupełnie się posypały. Łażę albo półprzytomny, albo wściekły jak osa.

Dlatego cieszy mnie, że październikowym wyzwaniem jest uregulowanie trybu życia. Podejmę je z radością, bo dzięki temu być może nauczę się efektywniej odpoczywać. Plan jest prosty: zamiast na siłę wydłużać dzień przez wysiadywanie godzinek przed komputerem, kłaść się spać w ludzkich godzinach. Wstawać, gdy się wyśpię, bez dodatkowego zalegania i podsypiania. Jeśli będę potrzebował solidnej pobudki - poranna gimnastyka na pewno mnie rozrusza, podobnie jak kubek mocnej kawy.
Nie mówię, że zaoszczędzę w ten sposób czas. Spora szansa, że będę spędzał poranki, jak do tej pory wieczory - przed komputerem, prawdopodobnie grając - ale przynajmniej będę to robił wypoczęty, z większą radością, niż gdybym dalej zombiakował wieczorami.

Nie mam jeszcze pojęcia, jaki będzie los projektu "Rok Bez..." od listopada. Jestem obecnie tak zalatany, że rzadko mam czas zastanowić się nad własnym życiem - a kiedy się zastanawiam, najczęściej dochodzę do mało budujących wniosków. Możliwe, że efektywniejsze zarządzanie czasem i siłami zmieni moją sytuację i pozwoli mi znów myśleć dalej niż tydzień naprzód. Póki co planuję wprowadzenie drobnych, właściwie nieznacznych zmian, które być może z czasem wywrą pozytywny wpływ na moje życie.