środa, 19 listopada 2014

Poniedziałkowo przy środzie

Listopad to chyba najbardziej znienawidzony przeze mnie miesiąc w roku. Generalnie nie cierpię jesieni i niespecjalnie lubię zimę, ale listopad jest najgorszy - z dnia na dzień jest coraz zimniej i ciemniej, a tak daleko jeszcze do przesilenia zimowego, niosącego obietnicę, że dalej będzie już lepiej. Nie bez powodu początek listopada był święcony w wielu kulturach jako punkt przełomowy, koniec tej jasnej, "dobrej" części roku. Wiem, że nie jestem odosobniony w mojej opinii na temat tego miesiąca - dowodem niech będzie obrazek, który ostatnio intensywnie krąży po Facebooku.


Dziś trafiłem na niego na tablicy ORIMONO, z komentarzem "W takim razie nie ma co się przejmować poniedziałkiem, prawda?". Poprzeżuwałem przez chwilę tę myśl i doszedłem do wniosku, że zawiera ona fundamentalny błąd: zakłada, że poniedziałki w listopadzie tracą swoją codzienną poniedziałkowość na rzecz listopadowości. Tymczasem jest wręcz przeciwnie: listopadowy poniedziałek łączy w sobie poniedziałkowość poniedziałkową i listopadową. O ile bardziej poniedziałkowy jest więc listopadowy poniedziałek?

Zgodnie z tezą autora grafiki, listopad kumuluje w sobie moc poniedziałków z całego roku; załóżmy, że chodzi o poniedziałki inne niż listopadowe, w przeciwnym razie wpadlibyśmy w pętlę logiczną.. Listopad ma 30 dni. Nie-listopadowych poniedziałków będzie w tym roku 48. To oznacza, że na każdy dzień listopada przypada z reszty roku poniedziałkowość o mocy 48/30, czyli 1,6. To jest nasza dzienna poniedziałkowość listopadowa. Każdy poniedziałek w listopadzie ma jeszcze swoją poniedziałkowosć poniedziałkową o mocy 1. Oznacza to, że całkowita poniedziałkowość listopadowego poniedziałku wynosi 1 + 1,6 = 2,6. Inaczej - w listopadowym poniedziałku jest 260% poniedziałku.
Dla lepszego uświadomienia tego, jak potężna jest ta wartość, przemnóżmy ją przez ilość godzin pracy w zwykły dzień powszedni. Jak wiadomo, cywilizowany człowiek pracujący na etacie siedzi w pracy 8 godzin i urywa się natychmiast, gdy tylko wybije fajrant. Ciężko wysiedzieć osiem godzin w poniedziałek, prawda? To teraz wyobraźcie sobie, że zgodnie z powyższymi wyliczeniami, każdy listopadowy poniedziałek odczuwacie tak, jakbyście o innej porze roku siedzieli w pracy przez 8 x 2,6 = 20,8 godzin.

20 godzin i 48 minut. Sorry, ale jest się czym przejmować. Bardzo.

Na odtrutkę po tych toksycznych obliczeniach i marudnych wnioskach - małe olśnienie muzyczne. Jestem wielkim fanem zespołu Tiamat, ale kiedy wsłuchuję się w teksty Edlunda, często odnoszę wrażenie, że albo poetyzuje tak surrealistycznie, że tekst zatraca pierwotny sens, albo po prostu zmaga się z językiem i tematyką. Wielokrotnie jednak jakaś luźna myśl albo przypadkiem wygrzebana skądś informacja całkowicie zmieniała moje zrozumienie którejś piosenki... i właśnie to stało się dzisiaj, kiedy marudziłem na temat listopada jako "najciemniejszego" miesiąca w roku.


Posłuchajcie uważnie drugiej zwrotki:
Teraz chmury wiszą tak nisko i malują świat śniegiem
Równonoc już dawno minęła... oto koniec lata.
Koniec lata kojarzy się właśnie z równonocą jesienną - przecież wtedy właśnie zaczyna się kalendarzowa i astronomiczna jesień. Tymczasem tutaj Edlund wyraźnie śpiewa, że już dobrze po równonocy, pada śnieg i w ogóle wilki wyją - i co, teraz dopiero skończyło się lato?
Owszem, jeśli pogrzebać w etymologii nazw pogańskich świąt. Jeden ze staroirlandzkich zapisów nazwy Samhain brzmiał Samfuin. Jedno z wytłumaczeń tego zapisu (przez lingwistów uważane za niepoprawne, ale nadal dość popularne) wywodzi je od słów sam ("lato") i fuin ("koniec"). Nie zdziwiłbym się wiec, gdyby Edlund nawiązał właśnie do tej etymologii - i nagle całość brzmi bardzo logicznie. Samhain, "koniec lata", wypada w pół drogi między równonocą jesienną a zimowym przesileniem. Początek listopada, chmurny, ciemny i niekiedy już śnieżny, to idealny czas na to, żeby pogrążyć się w tęsknocie za latem i myśleć, że lepiej już nie będzie.

Miała być odtrutka, a wyszło depresyjne ponuractwo á la Niedźwiedź. Ale przynajmniej już wiemy, dlaczego listopadowe poniedziałki są takie straszne...

sobota, 15 listopada 2014

"Rok bez..." - ostateczna porażka

"Są takie chwile w życiu żółwia"... eee, to nie ta bajka (chociaż wolałbym, żeby tak było). Jeszcze raz.
Są takie chwile, kiedy człowiek patrzy na coś, co mu nie wychodzi, i po prostu rzuca to w kąt, albo po prostu do śmietnika. Nie inaczej jest dziś ze mną i projektem "Rok Bez...". Po pięciu miesiącach uświadomiłem sobie, że to świetne rozwiązanie dla ludzi, których życie jest względnie uporządkowane, w głowie nie latają luzem żadne części, a celem jest dodatkowe usprawnienie i tak sprawnego układu. Ja natomiast jestem chodzącą dysfunkcją, niezbyt dumnym członkiem polskiego trzydziestoletniego prekariatu, a moje życie obraca się głównie wokół zwleczenia tyłka z łóżka i pójścia na kolejny dzień do roboty, od której potrzebuję prawdziwego, uczciwego i oczywiście niemożliwego urlopu. Tak, dobrze czytacie. Moja praca, która od ponad roku definiuje sporą część moich zainteresowań i stylu bycia, staje się dla mnie ciężarem. To nie to, że przestałem lubić piwo (herezja!), znielubiłem ludzi bardziej niż zwykle czy coś w tym stylu. Po prostu - jestem zmęczony i potrzebuję oddechu, a zamiast tego rośnie mi lista obowiązków. Wszystkie moje twórcze pomysły leżą odłogiem, bo wymagają zbyt dużych nakładów wolnego czasu, koncentracji i czystej radochy tworzenia. Piwo odłożone do zrecenzowania miesiąc temu - Black AIPA od Birbanta - leży w szafce i płacze. Nawet konkretna wycieczka do kuchni udaje mi się tylko w ramach jakiejś dużej akcji, która odrywa mnie na moment od szarej rzeczywistości.

Dlatego stwierdziłem, że daruję sobie zabawy, które nie wpisują się w moje możliwości. Zamiast tego, małymi krokami, zacznę porządkować swoje życie. W sumie to już zacząłem, łapiąc okazję do pogrzebania w mojej łepetynie, czego skutkiem jest - mam nadzieję, że pierwszy z wielu - wpis "Szkice pazurem". Chyba czas przypomnieć sobie, po co mi Bozia dała (podobno genialny) mózg. I zacząć go kreatywnie używać, póki mnie wczesny Alzheimer nie dopadł.

Raportu za październik nie składam, bo nie ma czego.

Szkice pazurem: Bezsilność

Bezsilność. Jest moim najgorszym lękiem, kiedy jej nie odczuwam - czająca się gdzieś tuż za granicą świadomości, nierzeczywista, ale jednak oddziałująca na mnie przez swoją nieobecność. Jest kompletnym koszmarem, kiedy przyjdzie - nagle prawdziwa, nieunikniona, samopotęgująca w swojej obezwładniającej naturze.
To nie jest ta zwykła, ludzka "bezsilność", której można stawić czoła; ta, która naciskając na ludzi równocześnie podsyca ich bezradny opór. Taka "bezsilność" jest śmieszna, bo robiąc z człowieka desperata, prowokuje go do przełamania jej.
Prawdziwa Bezsilność jest czymś gorszym. To nie odpływ sił czy kruchość niezahartowanej woli. Wobec tej Bezsilności uświadamiam sobie, że nie mogę zrobić absolutnie nic, aby ją przełamać lub przynajmniej złagodzić jej następstwa. Czasem to bezsilność kosmiczna - nie tylko ja, ale nikt na świecie nie byłby w stanie nic poradzić. Tę jestem w stanie przeżyć, niczym nocny koszmar, z którego budzę się i przez resztę dnia odzyskuję spokój. Kiedy indziej to Bezsilność cicha, wewnętrzna, i ta jest najgorsza: kiedy wiem, że wyrasta ze mnie, z moich własnych słabości i braków. Jej współistnienie ze mną jest wyrokiem: jak długo istnieję ja, tak długo ona będzie przychodzić, odbierać mi wszystko, na czym mi zależy, po czym odchodzić z niewypowiedzianą - nie wymagającą wypowiedzenia - obietnicą powrotu.
A ja, związany z nią losem i naturą, będę czekał. Pełen zabobonnego lęku, kiedy ten cień zza granic świadomości znów przejdzie na moją stronę rzeczywistości. Pełen naiwnej nadziei, że następnym razem...

=+=

Kiedyś czerpałem wielką kreatywną radość z brania pod pióro (lub na klawiaturę) jakiejś koncepcji, stanu emocjonalnego lub luźnego zlepku myśli. Potrafiłem zapisać całe strony psychobełkotem (przepraszam, "strumieniem świadomości"), prozą eksperymentalną, dziwacznymi wierszami. Pewnie gdzieś jeszcze krąży po internecie mój schizowaty tekst o snach i psach. Potem moja dzika twórczość ograniczyła się do nieprzytomnego bazgrolenia dziwnych wzorków z dna podświadomości ("joga umysłu", jak to z Anią nazywamy), a ostatnio przymarła całkowicie. Jestem właśnie w trakcie pisania notki na ten temat, będącej zresztą wyrazem stanu emocjonalnego, którego naturę opisałem powyżej.
Na ile powyższy opis jest prawdziwy? Na pewno czytaliście różne książki "oparte na prawdziwych wydarzeniach". Wiecie, że są wśród nich dopracowane i wierne dokumenty, ale i luźne adaptacje, których realni bohaterowie krzywią się i oburzają w czasie lektury. Mój opis jest oparty na prawdziwych emocjach. Sami zdecydujcie, jak bardzo przekłada się na rzeczywisty stan mojego ducha i umysłu. Dla mnie była to przede wszystkim okazja, aby znów rozprostować odrobinę łapy (bo przecież nie skrzydła - skrzydlaty Niedźwiedź, absurdalny pomysł!) i wybrać się na grafomańską przechadzkę po kreatywnej części mojego mózgu. Strasznie tu wszystko zakurzone, zapuszczone, chwasty jakieś rosną... Ekhm. Zainspirował mnie konkurs na Facebooku, organizowany przez stronę "Nie jestem statystycznym Polakiem, lubię czytać książki" - konkurs niezbyt "literacki", ale co tam. Spiritus flat, ubi vult, czy jakoś tak.
Jeśli będę miał jeszcze jakieś napady grafomanii czy innej dzikiej i żenującej kreatywności, znajdziecie je tutaj pod etykietką "Szkice pazurem" - bo jak się błaźnić, to publicznie i z klasą.

Rekomendacja muzyczna na dziś: Guilt Machine, On this perfect day. Ten album towarzyszył mi w trakcie pisania i prawdopodobnie udzielił mi się jego nastrój. Próbka poniżej.


wtorek, 11 listopada 2014

Farsz Niepodległości 2014

11 listopada. Tradycyjnie już w ten dzień nie wybieram się na miasto, wiedząc dobrze, że rozgrywające się w Centrum zadymy popsują mi humor. Zwykle siedzę po prostu w domu, jak w zwykły wolny dzień, co najwyżej wywieszając na balkonie flagę.

W tym roku jednak postanowiłem zrobić coś pozytywnego. Coś dla zabawy. Paweł z bloga Chleby.info nakręcił (chyba nie pierwszy raz) świetną inicjatywę pod tytułem "Farsz Niepodległości". Idea jest prosta: zamiast tłoczyć się w pochodach itp., siedzimy w kuchni. Zamiast odpalać race, zapalamy kuchenki. Zamiast maszerować... faszerujemy. I przypominamy sobie, że słowo "uczta" pochodzi od "uczcić". Przynajmniej tak tę ideę zrozumiałem ja, a sądzę, że inni uczestnicy raczej nie będą mieli do tej interpretacji zastrzeżeń.

Nienawidzę sprzątać i zmywać po kuchennych eksperymentach. Muszę mieć czas i siły, żeby wejść do kuchni w celu gotowania, a nie szybkiego przegryzienia byle czego. Nie zmienia to faktu, że bardzo lubię gotować, szczególnie w towarzystwie, a dzisiejsze święto dało mi rzadką szansę bycia w domu i nie przejmowania się absolutnie pracą. Jak mógłbym nie skorzystać?

Zasadą Farszu Niepodległości jest to, że przygotowywane danie ma być faszerowane. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o akcji, przed oczami stanęła mi pieczona, nadziewana gęś świętomarcińska... a potem szybko skonfrontowałem marzenia z rzeczywistością (oraz Anią) i ustaliliśmy, że będą pierogi albo gołąbki. Z racji kiepskiego wyposażenia kuchni - oraz niskoglutenowej diety Ani - wybraliśmy tę drugą opcję.
Przepisu nie podam, ponieważ głównie improwizowaliśmy, z niewielką pomocą książki Współczesna kuchnia polska Henryka Dębskiego (Wydanie II, Wydawnictwo Interpress, 1985). Farsz zrobiliśmy z gotowanego ryżu i mielonego mięsa wieprzowo-wołowego, doprawionego natką pietruszki, koperkiem, solą i czarnym pieprzem. Sos - z bulionu wołowego z kostki oraz przecieru pomidorowego (nie koncentratu).

Prawilne polskie gołąbki - białe w czerwonym sosie!
Gołąbki po nowodworsku, podejście pierwsze.

Były to nasze pierwsze, ale na pewno nie ostatnie gołąbki. Pół główki kapusty zostało na jutro - będę tylko musiał dorobić farszu. I tym razem przyhamować z natką pietruszki, bo trochę przeholowaliśmy.

W ramach bonusu - linki do innych uczestników-blogerów, żebyście mogli zobaczyć te wszystkie niesamowite pyszności, które powstały w ramach akcji:
Oprócz tego na stronie akcji znajdziecie dania uczestników, którzy nie prowadzą blogów. A jeśli chcecie wziąć udział, to jeszcze nie jest za późno. Odhaczcie się na wydarzeniu na FB i do kuchni marsz robić farsz!