piątek, 24 lipca 2015

[RzM] O gniewie i granicach słów kilka.

Są takie dni, kiedy pojedyncze słowo uruchamia lawinę konfliktów i emocji. W ciągu kilku godzin spokojny, nawet radosny człowiek zmienia się w kłębek nerwów, mogący w każdej chwili stracić nad sobą kontrolę. Dziś takim człowiekiem jestem ja.

Z jednej strony, całe dorosłe życie staram się unikać konfliktów z osobami, z którymi wiążą mnie jakiekolwiek relacje - nawet czysto służbowe. Staram się kulturalnie dawać do zrozumienia, że naruszają moje granice. Powstrzymuję się przed używaniem wulgaryzmów, agresywnych sformułowań, pogróżek - zdobywam się co najwyżej na pasywną agresję.
Z drugiej strony, naprawdę mam już dosyć. Mam ochotę złapać za telefon i wykonać kilka wściekłych, pełnych agresji i gróźb telefonów. Mam ochotę nawiedzić kilka osób i tłuc je tak długo, aż całe będą przypominać dobrze przygotowany stek tatarski. Mam ochotę zmobilizować całą moją złośliwość i inteligencję, robiąc z ich życia piekło. Chcę im wypłacić zaległości za te wszystkie razy, kiedy nie zrozumieli ostrzeżenia "staram się być uprzejmy, więc cofnij się, zanim zdejmę sobie kaganiec".

Przeraża mnie świadomość, że tylko wpojone mi od dzieciństwa wartości powstrzymują mnie przed przemocą - a ludzie rozpaczliwie starają się zdjąć ze mnie to ograniczenie. I niepokoi mnie fakt, że jeśli im się kiedykolwiek uda, to pretensje i tak będą do mnie.

To chore. To bez sensu. To sygnał, że ze światem i ludźmi (wliczając mnie) dzieje się bardzo źle. W którym momencie staliśmy się bandą socjopatycznych, samobójczych nienawistników? W którym momencie tak bardzo zabrnęliśmy w fałsz, że chowamy się za uśmiechniętymi, "cywilizowanymi" twarzami, zza których regularnie wypełza ohydna, mackowata, obłąkana bestia?

czwartek, 16 lipca 2015

O hordach i stawonogach.

Mam znajomych, którzy lubią Zbigniewa Stonogę. [/wstydliwewyznanie]
W związku z tym regularnie na moim newsfeedzie pojawia się jakiś "smaczek" tego człowieka. Czytam i tracę wiarę w nasz naród. Ludzie tłoczą się radośnie pod sztandarem gościa, który nie umie poprawnie i cenzuralnie wypowiadać się po polsku, a jego głównym punktem programu jest nienawiść do tych, tamtych, owych. OK, to jeszcze jestem w stanie zrozumieć - tzw. trybuni ludowi (czy ktoś jeszcze pamięta, kogo tak pierwotnie określano?) z założenia mówią językiem prostym, jak od pługa siłą oderwani. Tak się trafia do mas... podobno. Ale potem patrzę na komentarze i widzę, jak wielu ludzi odpowiada mu w jeszcze gorszy sposób. Nie mówią po polsku, tylko... no właśnie, co to za język? Żeby nie być gołosłownym, garść cytatów spod jednego z postów Stonogi na FB, zawierającego m.in. sformułowanie "JudeTV" (bo przecież po siedemdziesięciu latach można już zapomnieć brutalną lekcję, którą dała nam historia):
Kogo twoje zdanie obchodzi...... grunt ze pojedzie z po I mafią rosyjsko niemiecko żydowskiej amen
Riposta ma dopierdolic tak ze sie czlowiek nie pozbiera , a ty pieprzysz ze mniej wulgaryzmu. Ogarniasz ze ten jezyk trafia do ludzi? Jezyk Wkurwienia . Tak ! Kazdy juz wkurwiony jest
jezyk prosty działa :) a nie pierdolenie o szopenie
Zbyszku nie przejmuj się tym cwelem. Wystarczy popatrzeć na jego pizdowatą gębę i wiadome jest, że w szkole miał przejeb*ne. Teraz stara się nadrobić tą swoją pizdowatość i pierd*li kocopoły.
Platforma pierdolstwa. Jebani celebryci brylujący w partyjnym mediach które szerzą tą ich zarazę.
Jaki naród traktuje w ten sposób swoją ojczystą mowę? Jaki naród używa jej z taką dumą do wyrażania czegoś tak nędznego? I jeszcze ten argument, że "inny język nie dotrze do władzy, to jest Język Wkurwienia". A dla mnie to ten sam poziom intelektualny, co niesławny już "język mamusiowy". Nie chcę, nie zamierzam tolerować tego, że o przyszłości tego kraju próbują decydować ludzie skupiający wokół siebie bełkoczącą, wrzeszczącą tłuszczę.
Ja też jestem "wkurwiony". Ja też mam dość porządków w Polsce, które sprawiają, że nieroby pasą się kosztem zwykłych ludzi. Dość tego, że przez lata nie mogłem pracować zgodnie ze swoimi zainteresowaniami i umiejętnościami, bo albo brak było pracy, albo byłem w niej wykorzystywany jak ostatni śmieć. Dość patrzenia, jak władza cynicznie śmieje nam się w twarz, robiąc swoje i wykorzystując istniejącą sytuację do tego, by między nimi nie pojawił się żaden "mąciciel", który ograniczy ich przywileje.

Ale równocześnie widzę, jak "zwykli ludzie" degenerują się do poziomu, na którym przestają zasługiwać na jakiekolwiek współczucie z mojej strony. Tracą podstawową ludzką godność, stając się spienionymi, chorymi na wściekliznę kundlami, atakującymi wszystkich i wszystko. Z tego nie będzie żadnej przyszłości. Żadnego dobrobytu. Takie osoby jak Stonoga to społeczne pasożyty, destrukcyjni watażkowie, a nie przywódcy. Potrafią świetnie podburzać tłum, zmieniać nawet spokojnych dotąd ludzi we wściekłe, nakręcone nienawiścią hordy. Ale kiedy już taka horda się zbierze i wyjdzie na ulice - po jej przejściu nie będzie co zbierać. Nie będzie z czego budować. Będzie bieda, rozpacz i gniew, bo "miało być lepiej, mieli nam dać". A kiedy nie będzie jak żyć, hordzie zostanie już tylko podzielenie się na mniejsze, obwiniające się nawzajem grupki, które po zagryzieniu znów będą się dzielić... Kanibalizm, jeśli nie dosłowny, to społeczny.

Czasem dochodzę do wniosku, że nasze rozmaite fantazje o hordach zombie w rzeczywistości maskują lęk przed kolejną bezmyślną rewolucją. Obnażają nasze poczucie bezsilności wobec narastającego zagrożenia, ale też pokazują, że nie mogąc negocjować ze wściekłym tłumem, sami chętnie sięgniemy po przemoc. "Oni nie są ludźmi" - czy nie tak przez tysiąclecia uzasadniano sobie konieczność walki z obcą, niezrozumiałą i nierozumną siłą wroga? Na naszych oczach ludzie sami, radośnie i dumnie, odbierają sobie człowieczeństwo. Nie wierzycie? Poczytajcie sobie profil pana Stonogi i komentarze jego zwolenników. Ja idę bawić się w prepersa, bo nie potrzeba atomówki, żeby cofnąć nas do epoki kamienia łupanego...

wtorek, 19 maja 2015

Razem w błotko nasze powszednie

Jakoś ominęła mnie cała zadyma związana z pierwszą turą wyborów - byłem zbyt zajęty, żeby nawet myśleć o polityce. Druga tura wydaje mi się kompletnie bezsensowna - osiołki mają do wyboru dwa żłoby, ale oba puste. Tymczasem ci, którzy odpadli, jak również cała reszta bytów politycznych w Polsce, już szykują się na jesienne wybory parlamentarne.
Dziś, zupełnie przypadkiem, odkryłem nową organizację - "Razem". Zaczęło się od obrazka Kiciputka, potem zerknąłem na stronę "Razem" na FB i okazało się, że trójka moich znajomych już zdążyła ją polubić. Zachęcony tym, chociaż równocześnie ostrożny, zerknąłem na opis akcji.
Walczymy o równość i demokrację. Stoimy po stronie większości. Inna polityka jest możliwa!
Alternatywa dla elit nie zbuduje się sama. Musimy stworzyć ją razem. Oddajemy do waszej dyspozycji nazwę i zarys programu: będziemy o nich dyskutować na spotkaniach, które odbędą się w najbliższych tygodniach w całym kraju. Cel jest ambitny, ale bardzo konkretny i realistyczny – w ciągu najbliższych miesięcy włączymy do działania kilkaset nowych osób i wspólnie doprowadzimy do wystawienia jesienią 2015 jednej listy lewicy społecznej. Dołączcie do nas!
No, muszę powiedzieć, że brzmi to zachęcająco. Co prawda jestem wielkim sceptykiem, jeśli chodzi o wszelkie inicjatywy polityczne rodzące się w Internecie, ale całe życie uważałem się za umiarkowanego, rozsądnego lewicowca. Wierzyłem w państwo opiekuńcze, dbające o równowagę społeczną i podstawowe potrzeby swoich obywateli. Piękne idee, zobaczmy więc, jak to się ma od strony programowej.

I tu zaczęły się schody, bo przy sporej części postulatów mój mózg wrzucał hamulec i kazał mi się zastanowić, czy mam tę samą definicję sprawiedliwości społecznej, co osoby odpowiedzialne za ideologię "Razem". Owszem, organizacja deklaruje, że to tylko sugestie, punkt wyjścia do dalszej dyskusji, ale przy tak sformułowanych propozycjach "słuszny kierunek" wydaje się oczywisty... Wybiorę tu konkretne postulaty, przy których ogarnęło mnie zwątpienie.
Sprawiedliwe podatki. Opodatkować najbogatszych i wielkie korporacje. Znacząco podnieść kwotę wolną od podatku. (...) Biedni powinni płacić niższe, a zamożni - wyższe podatki niż dziś. Wprowadzimy podatek "dla prezesów" - 75% dla zarabiających powyżej 500 000 złotych rocznie i nową stawkę podatkową - 15% dla najbiedniejszych gospodarstw domowych. (...) Wszyscy podatnicy powinni płacić podatek dochodowy według tych samych stawek. Koniec z uprzywilejowaniem podatkowym przedsiębiorców kosztem pracowników. Koniec z uprzywilejowaniem dochodów kapitałowych.
Chwila. Po pierwsze, zwróćcie uwagę na wewnętrzną sprzeczność tych postulatów. Dowalmy wyższy podatek dla bogatych, niższy dla biednych, ale wszyscy powinni płacić według tych samych stawek. Czy tylko ja widzę tu kompletny brak logiki?
Załóżmy więc, że nasi dzielni lewicowi rewolucjoniści (bo już widać, że proponowane zmiany mają być drastyczne) pominą raczej ten ostatni element propozycji, a skupia się na realizacji wcześniejszych. Brutalne opodatkowanie bogatych ludzi ("bo mają z czego płacić") i kompletne zluzowanie biednym (bo jeśli kwota wolna od podatku ma być wyższa, to nie zapłacą nawet tych 15%). Co to oznacza? Ano tyle, że nie będzie się opłacało zarabiać lepiej. Nie będzie sensu się rozwijać, dążyć do wyższych stanowisk czy sukcesów zawodowych. Wszelki wysiłek w tym kierunku karany będzie wyższymi podatkami, a już nie daj Boziu być pionierem i odnieść międzynarodowy sukces - automatycznie ląduje się w najwyższych widełkach podatkowych i traci się trzy czwarte swojego dochodu. Idea jest prosta: nie waż się, śmieciu, być inteligentniejszy, sprawniejszy ani nawet bardziej pracowity od innych. Pełzaj jak reszta społeczeństwa, chociażbyś miał skrzydła. To jest "sprawiedliwość społeczna" w wykonaniu "Razem".
Zdecydowana walka z wyprowadzaniem zysków do rajów podatkowych. Wprowadzimy 100% karnego podatku dla oszustów. Wymówimy umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania z rajami podatkowymi. Przyjmiemy zasadę, że wszyscy obywatele Polski prowadzący interesy w Polsce mają rezydencję podatkową w Polsce - i mają obowiązek płacić podatki w kraju.
Też się zgadzam - z tym, że nie wyobrażam sobie, jak miałoby wyglądać "100% karnego podatku dla oszustów". Tak naprawdę zakaz ucieczki do rajów podatkowych mógłby obowiązywać dopiero od momentu, w którym zostaną wypowiedziane wspomniane umowy - karanie przedsiębiorstw za wcześniejsze machlojki (w prawnie usankcjonowane, choć oczywiście nadal podłe) byłoby łamaniem zasady, że prawo nie działa wstecz. Nie idźcie tą drogą.
Wprowadzimy progresywny podatek dla firm. Duże, zyskowne korporacje powinny płacić wyższe podatki niż małe, rozwijające się dopiero firmy.
Ale... to bez sensu! Po uniemożliwieniu ucieczki do rajów podatkowych duże korporacje i tak będą płacić podatki w Polsce - a co za tym idzie, będą płacić olbrzymie sumy w porównaniu z małymi firmami. Podatek liniowy jest rozwiązaniem sprawiedliwym, jak długo uniemożliwi się bogatym uzyskanie ulg. A jeśli już troszczymy się o małe, rozwijające się firmy - to proponowałbym raczej tutaj wprowadzić ulgi z ograniczeniem czasowym. Jeśli ktoś nie jest w stanie w ciągu kilku lat rozkręcić danej działalności, to znaczy, że najwyraźniej powinien zmienić plany. Za to jeśli postawimy małym firmom nad głowami chmurę burzową w postaci wyższego podatku, to nikt nie będzie chciał się rozwinąć na tyle, żeby załapać się na wyższy próg podatkowy. Podsumowując - "Razem" ponownie proponuje tępienie jednostek (w tym przypadku - przedsiębiorstw) wybitnych i dochodowych, przy równoczesnym dopieszczaniu niedochodowych, bezużytecznych miernot.
Wprowadzimy dodatkową stawkę podatku dla dużych firm, które - zamiast inwestować - przetrzymują bezproduktywne nadwyżki kapitałowe na kontach.
A czym to się różni od osób prywatnych, które trzymają kasę na lokacie, zamiast nią obracać? Akumulacja kapitału jest czasami niezbędna, jeśli próbuje się uzbierać większą ilość pieniędzy na dużą inwestycję. Osoba prywatna może odkładać latami na mieszkanie czy samochód (bo rozsądnie nie chce się wplątać w kredyty), korporacja może robić to samo, zbierając pieniądze na duży projekt (np. otwarcie nowej placówki, co zapewni nowe miejsca pracy, albo szeroko zakrojoną akcję CSR, która będzie mieć olbrzymi pozytywny wpływ na społeczeństwo). Kolejny pomysł, który wprowadzając ograniczenia dla nadużyć, równocześnie wiąże ręce dobrym ludziom.
Wprowadzimy minimalną płacę godzinową w wysokości 15 złotych dla umowy o pracę na czas nieokreślony i 20 złotych dla wszystkich innych rodzajów umów, tak aby firmom przestało się opłacać wypychanie pracowników na umowy śmieciowe.
Oj, chciałoby się. Sam marzę o tym, żeby zarabiać 15 złotych na godzinę - to pozwoliłoby mi nie tylko na życie na godnym poziomie, ale też na inwestycję w samego siebie*. Problem w tym, że gwałtowne podwyższenie płac uruchomi całą kaskadę podwyżek, których rezultatem będzie podniesienie cen. Pomyślcie: jeśli producent musi więcej zapłacić swoim pracownikom, to przecież nie odejmie sobie od ust (zwłaszcza, że zgodnie z waszymi postulatami musi płacić większe podatki jako duża firma) - zamiast tego podniesie ceny swoich produktów. Firma handlująca tymi produktami nie tylko musi zapłacić więcej za towar, ale też zapewnić wyższe wynagrodzenie własnym pracownikom - więc dowali dodatkową marżę na te same produkty. W ostatecznym rozrachunku ludzie będą zarabiać większe cyferki, ale nie przełoży się to pozytywnie na ich możliwości nabywcze. Ekonomia to system naczyń połączonych, nie da się tego przeskoczyć. A ewentualne próby sztucznego regulowania cen jedynie odwloką i nasilą to, co nieuniknione...
Jeśli pracy ma starczyć dla wszystkich, to musimy się nią podzielić. Wprowadzimy 35 godzinny tydzień pracy i zlikwidujemy 12-miesięczny okres rozliczeniowy, dzięki któremu firmy unikają dziś płacenia za nadgodziny.
Niczym nie muszę się dzielić. W szczególności moim czasem pracy. Rozumiem, że chodzi o obniżenie minimalnego wymiaru godzin, ale użyte sformułowanie sugeruje, że jeśli pracuję więcej, to "zabieram" komuś jego pracę. Nie zabieram. Mam prawo pracować tak długo, jak zechcę. Jeśli postanowię się zaharować na śmierć, bo to pozwoli mi sfinansować jakiś własny projekt lub po prostu osiągnąć sukces, to moja sprawa i "sprawiedliwości społecznej" nic do tego. Oczywiście "Razem" może chcieć mnie przekonać, że jest inaczej, ale w świetle wcześniejszych argumentów spodziewałbym się raczej karania za to, że śmiem być bardziej pracowity, niż stworzenia warunków, w których nie muszę się zaharować na śmierć, by osiągnąć swoje cele.
Dodajmy, że zamiast dzielić się dostępną pracą, rozsądek nakazuje stworzenie nowych jej miejsc. Chleba nie przybywa od tego, że gęściej się kroi bochenek, prawda?
Zagwarantujemy prawo do zrzeszania się w związkach zawodowych dla osób pracujących na umowach śmieciowych.
Biorąc pod uwagę plan, aby śmieciówki były nieopłacalne dla pracodawców, mam wrażenie, że ten punkt nie ma większego sensu.
We wszystkich firmach zatrudniających powyżej 10 pracowników, w których nie istnieją związki zawodowe, wprowadzimy obligatoryjną, wybieraną przez pracowników reprezentację załogi. Wybrany reprezentant załogi będzie mieć takie same uprawnienia co zakładowa organizacja związkowa. W małych firmach pracownicy będą mogli powierzyć reprezentowanie swoich interesów wybranej organizacji związkowej, działającej poza ich zakładem pracy.
"W każdej średniej i dużej firmie zmusimy pracowników, aby niezależnie od swoich potrzeb i dążeń musieli bawić się w związkowców. W małych firmach będą mogli kupić sobie reprezentację związkową, a jeśli nie będą mieli na to kasy, to niech też zmuszą kogoś ze swoich do zabawy w związkowca."
Nie jestem pewien, kim są autorzy tego pomysłu, ale ja jako pracownik małej firmy nie miałem czasu na takie pierdoły, jak zabawa w politykę pracowniczą. Byłem zbyt zajęty uczciwą pracą.

Wiecie co, mógłbym tak jeszcze przez następne trzy sekcje postulatów. Tylko po co? Żeby przekonać się, że moja definicja "troski o obywatela" i "sprawiedliwości społecznej" różni się od definicji organizatorów? To już wiem. Czytam kolejne postulaty i zamiast rozsądnych, rozwojowych pomysłów widzę populistyczne hasełka, promujące bycie życiową niedojdą.
Jestem i zawsze byłem zwolennikiem wspierania tych, którym coś w życiu nie wyszło. Ale państwo opiekuńcze powinno być jak mądry rodzic. Chronić przed poważną krzywdą, pozwalając równocześnie czasem nabić sobie guza. Uczyć życiowej zaradności. Karać tylko za poważne przewinienia, nagradzać za rzeczywiste sukcesy, ale w taki sposób, aby dziecko czuło, że tę nagrodę zdobyło samo. Zapewnić to, co niezbędne, ale dać swobodę rozwoju. Zamiast tego "Razem" promuje toksyczną odmianę opiekuńczości - tu zabroń, tam przywal pasem, gdzie indziej przykrym słowem. Jedno dziecko przewini, to daj szlaban wszystkim. Żądaj dobrych ocen ze wszystkich przedmiotów, ale na studia poślij zgodnie ze swoimi oczekiwaniami, zamiast pozwolić na samodzielny rozwój.

Powinno się zachęcać wszystkich do bycia lepszymi, a nie przycinać do jednego, niskiego poziomu. To robi już obecna władza. Jeśli coś ma się zmienić na lepsze, trzeba dać ludziom możliwość rozwoju i ten specyficzny rodzaj głodu, który sprawia, że chce się więcej osiągnąć, a nie tylko taplać w większej ilości dotychczasowego błotka.
Ale tak się nie da, prawda? "Sądy kategoryczne niezwykle są dogodne, dorodne i poniekąd modne, gdy mówisz do tłumu" - jak swojego czasu stwierdził Kazik Staszewski. A ja wolałbym jednak, jak mówi dalej, "stanąć po stronie rozumu". I dlatego nigdy nie będę gwiazdą polityki, nawet przemijającą. Nie umiem przekonać ludzi, że po szczęście trzeba sięgnąć samemu, bo żadna, nawet najpiękniej obiecująca, władza nie poda go do rozwartego szeroko dzioba.
_____________________________
*I tu niespodzianka - po przeczytaniu dyskusji na stronie FB dowiedziałem się, że obiecywane 15 zł za godzinę to kwota brutto. Po odliczeniu wszystkich podatków, składek i innych pierdół wychodzi na to, że ostatnimi czasy zarabiałem o wiele lepiej, niż "Razem" może mi obiecać. A ja, głupi, narzekałem, że nie mogę zainwestować w rozwój osobisty...

czwartek, 30 kwietnia 2015

Tak dziwna to chwila...

"...brakuje słów."


Dwadzieścia jeden miesięcy. Tyle czasu minęło od chwili, gdy stanąłem za barem świeżo otwartego sklepu z piwem na Tarchominie. Byłem zmordowany pracą w bezdusznych korporacjach, nie lubiłem koncernowych pomyj i miałem pewne doświadczenie jako barman, ale też żyłem w kompletnej nieświadomości, że dookoła mnie od dwóch lat trwa "piwna rewolucja". Teraz, po niemal dwóch kolejnych latach, żyję tym tematem. Śledzę premiery (chociaż jest to coraz trudniejsze - browary wyrastają jak grzyby po deszczu, a każdy tłucze nowe smaki na potęgę), wybieram się na festiwale (póki co - jak sójka za morze), a moja piwna szafka pełna jest butelek, których nie umiem z czystym sumieniem otworzyć bez jakiejś wielkiej celebracji. Jak w każdej dziedzinie mojego życia, tak i tutaj stałem się umiarkowanym, ale bezwstydnym geekiem.

Ale wszystko ma swoją cenę. Zatraciłem się w mojej pracy na tyle, że gdzieś po drodze zgubiłem lekkość i radość, które mi na początku towarzyszyły - trochę jak ten bajkowy chart, który od gonienia zajęcy starł sobie nogi do brzucha i został jamnikiem. W którymś momencie uświadomiłem sobie, że piwo już nie smakuje tak świeżo i dobrze, jak na początku, a codzienne wstawanie do sklepu stało się przykrym obowiązkiem. Wolne dni spędzałem śpiąc lub gapiąc się w monitor, a w tym czasie mój mózg mielił informacje o tym, co dzieje się w firmie, co trzeba zamówić, co naprawić, co wyprzedać.

Zawsze chciałem, żeby praca była dla mnie przyjemnością, skoro więc stała się udręką - nie mogłem tego dłużej ciągnąć. Dlatego przedwczoraj i wczoraj żegnałem się z "moimi" klientami. Wielu z nich znam od prawie dwóch lat. Innych poznałem rok, kilka miesięcy, kilka tygodni temu. Czułem się w obowiązku powiadomić ich, że raczej nie pogadamy już przez bar, a raczej będziemy się czasem widywać w kolejce do kasy.

Reakcje mnie zaskoczyły - same "ale czemu?", "bez pana to nie będzie to samo", "niech pan zostanie". Chyba wszyscy się przyzwyczaili, że po prostu jestem - ja, ten "Piwny Misiek" zza baru, który zawsze doradzi, wyjaśni, opowie coś o nowym piwie na półce czy kranie. A ja przyzwyczaiłem się do tego, że nawet kiedy jestem zmęczony, zniechęcony czy zirytowany, to przychodzi ktoś, z kim nadaję na podobnych falach. Od samego początku byłem swojego rodzaju symbolem tego sklepu, a teraz mam wrażenie, że stoi między nami znak równości. Wyrwanie się z tego równania jest... bolesne.

Jestem tak bardzo zmęczony, przyduszony. Wszystkie perspektywy przesłaniała mi dotąd jakaś ściana. Ale równocześnie wychodzę teraz w obcy, zimny świat, w którym wszelkie perspektywy są odległe, mgliste i niepewne. W tych ostatnich chwilach czuję rozpaczliwą potrzebę pozostania w ciepłym, znajomo pachnącym miejscu, po którym poruszam się swobodnie nawet z zamkniętymi oczami. Prawie dwa lata ciągłej pracy w moim bezpośrednim sąsiedztwie, gdzie spotykam moich klientów w Biedronce czy w autobusie. Jestem niemal lokalnym celebrytą, ludzie kojarzą "tego kudłatego faceta od piwa", pytają mnie na ulicy o nowe dostawy. Po raz pierwszy od lat osoby, które nazywam klientami, traktują mnie z szacunkiem i akceptują moje dziwactwa, bo liczy się dla nich to, co robię. Dla człowieka przyzwyczajonego do bycia nikim, odmieńcem, krzywym kółkiem w maszynie - to coś cudownego i strasznego równocześnie. Narkotyk, złoty łańcuch.

Zerwać ten łańcuch - to jak wyrwać sobie na żywca kawałek serca. Straszliwie boli, obezwładnia. Pomimo wszystkich wcześniejszych planów i pomysłów zostawia mnie odrętwiałego i zagubionego. I chociaż na zdrowy rozum umiem sobie wytłumaczyć, że to nie miejsce czy ludzie nadają mi wartość, tylko ja sam - to bardzo ciężko mi przychodzi przyswojenie sobie tego na poziomie emocji. Jestem uzależniony od mechanizmu pozytywnego wzmocnienia. To mnie wpędza w cykle wypalenia, ale nie umiem bez tego żyć.

Jedynym wyjściem jest poszukać nowego celu, póki jeszcze nie wytraciłem całego "pędu". Muszę znaleźć kolejne źródło okazji, by błyszczeć, zbierać dobrą energię i przerabiać ją na motywację do dalszego życia. A może gdzieś po drodze nauczę się, by tę energię czerpać z wewnątrz, zamiast polegać tylko na innych. Czy to kolejny krok ku dojrzałości emocjonalnej i samowystarczalności?

piątek, 17 kwietnia 2015

Bałkański eksperyment, czyli witajcie w Liberlandzie

Słyszeliście już o najmłodszym państwie w Europie? Według wszystkich znaków na niebie i ziemi, do listy mikropaństw dołączył nowy twór - mieszczący się na siedmiu kilometrach kwadratowych "ziemi niczyjej" bałkański Liberland.

Na początek garść informacji. Liberland mieści się na spłachetku ziemi między głównym nurtem Dunaju a jednym z jego starorzeczy, w rejonie znanym jako Gornja Siga. Terytorium to jeszcze tydzień temu było ziemią niczyją, efektem nieporozumienia granicznego między Serbią i Chorwacją. Teraz jednak grupa Czechów o wybitnie liberalnych poglądach politycznych ogłosiła, że "w zgodzie z prawem międzynarodowym przejęła ten teren jako terytorium nowego, suwerennego państwa". Grupa założycielska wybrała prezydenta - Vita Jedličkę - po czym ogłosiła w mediach, że przyjmuje wnioski o obywatelstwo.
Liberland potrzebuje obecnie obywateli:
- szanujących innych ludzi oraz ich opinie niezależnie od rasy, pochodzenia, orientacji czy religii,
- respektujących nienaruszalne prawo własności,
- nie posiadających przeszłości komunistycznej, nazistowskiej lub w inny sposób ekstremistycznej,
- nie karanych za przestępstwa.
(źródło: Liberland.org)
Przypomnijmy: chodzi o siedmiokilometrowy teren, który składa się z nieużytków, starego domu (lub kilku - dostępne zdjęcia przedstawiają tylko jeden), wysepki oraz wody między tą wysepką a stałym lądem. W praktyce oznacza to, że Liberland jest trzecim najmniejszym państwem na świecie (wyprzedza rozmiarem tylko Watykan i Monako, jest mniejszy od wyspiarskiego Nauru). W przeciwieństwie do mniejszych, a starszych braci, nie posiada żadnej historii, solidnej zabudowy ani nawet infrastruktury, za to jest regularnie zagrożony powodzią przy wysokim stanie Dunaju. Mówiąc krótko: to pusty, nudny (choć na swój sposób urokliwy) kawałek gleby, o którym dotąd słyszeli tylko ludzie zajmujący się kwestiami terytorialnymi na Bałkanach.

Najstarszy budynek w Republice Liberlandu. (źródło: https://www.facebook.com/liberland)
Ja również nie wiedziałbym o jego istnieniu, ale kilkoma kanałami dotarł do mnie artykuł z Onetu, odnotowujący fakt zaistnienia Liberlandu. Kanały te zwykle komentowały tę rewelację słowami "chyba tam wyemigruję". Chociaż mam do tego pomysłu swoje zastrzeżenia (o czym za chwilę), to rozumiem ogólny sentyment. Coraz więcej moich znajomych znika za granicą, deklarując, że do Polski wracać będą wyłącznie w celach turystyczno-towarzyskich. Dziki, płynny jeszcze w swojej formie kraj, kuszący obietnicami olbrzymiej wolności osobistej i gospodarczej, ma dla rozczarowanych Polaków olbrzymi powab. Ba, jeszcze ze dwa lata temu sam marzyłem o powstaniu takiego kraju (chociaż, jak to z fantazjami bywa, umiejscowiony był raczej gdzieś na Pacyfiku). Takie marzenia są piękne, jak długo nie próbuje się ich skonfrontować z rzeczywistością.

Z artykułu pojedynczy klik zaprowadził mnie na oficjalną stronę rządu Republiki Liberlandu. Miałem nadzieję dowiedzieć się czegoś konkretnego o tym dzielnym małym narodzie, jednak oprócz podstawowych informacji geograficznych, obietnic wspomnianej wolności i zachęty do ubiegania się o obywatelstwo nie znalazłem tam żadnych konkretów. Konstytucja i reszta regulacji prawnych nadal "oczekują na przetłumaczenie na angielski" (zapewne z języka urzędowego, którym jest czeski). Najbardziej dynamicznym, aktywnym elementem internetowej obecności Liberlandu są forum i Facebook*.

Z ciekawości zajrzałem na forum, aby zobaczyć, jakie plany dla tej krainy pełnej możliwości mają przyszli obywatele. Okazuje się, że najaktywniejszą nacją są Turcy, a zaraz za nimi Czesi, Słowacy i Węgrzy. Na dzień dzisiejszy swoich działów dorobili się też Serbowie, Chorwaci, anglofoni, niemieckojęzyczni i Polacy. Wow. Cudowna sprawa, tylu ludzi chce stać się częścią czegoś nowego i ambitnego!
Pierwszy temat z brzegu na forum anglojęzycznym. "Oficjalny język". Brzmi ciekawie, autor proponuje, aby jednak oficjalnym językiem był angielski ze względu na powszechność. Rozsądne. Pierwszy respondent zgadza się, po czym proponuje rozpoczęcie prac nad hymnem państwowym (nie za wcześnie?). Jeden z następnych uważa, że urzędowymi powinny być języki najbliższych sąsiadów, ze względu na to, że terytorium wcześniej należało do nich. Jeszcze inny mówi, że to terytorium węgierskie pod okupacją obcych państw, więc węgierski...
OK, dobra. To się zdarza, zwłaszcza na słabo moderowanych forach. Inny temat. Kolejny temat. "Nie będzie obywatelstwa dla Turków, to oficjalna informacja od prezydenta. Bo Turcy nie są Europejczykami :D". Flamewar na dziesięć ekranów. Dobra, źle trafiam, zdarza się. "Pedofilia w Liberlandzie?" Eeee?... A, chodzi o wiek samostanowienia seksualnego. Moment, kraj nie ma nawet kilkunastu mieszkańców, a już wchodzimy w takie tematy? Tuż obok podobna dyskusja o aborcji i eutanazji. Ech...
"Transport i komunikacja". Autor informuje, jacy ludzie są potrzebni, aby zbudować infrastrukturę transportową. Zaznacza, że muszą to być ludzie już pracujący w odpowiednim zawodzie, wykształceni, elastyczni, znający dobrze angielski i umiejący pracować w zespole. Fajnie. Dręczy mnie tylko pytanie, czy autor przewidział w swoim planie miejsce dla siły roboczej, a nie tylko planistów. I jak zamierza to zorganizować. Nikt nie zadał tych pytań. Nikt w ogóle nic nie odpisał. Podobnie w temacie o standardach budowlanych. W tym czasie w sąsiednich tematach wrą dyskusje o prawie do posiadania broni, legalności marihuany, hazardzie i prostytucji. Roi się od "ministrów Liberlandu", chyba gdzieś przewija się nawet jakiś "król". W polskim dziale - spam po turecku i polskie narzekania na "śmierdzących, panoszących się turasów"**. Piękna ta wolność, taka nasza.

Liberland cannot into heraldics. (źródło: http://liberland.org/)

Na Facebooku jest jeszcze gorzej - powstały już strony "partii politycznych Liberlandu", w tym nazistowskiej i komunistycznej, "Wolnej Armii Liberlandu", "Uniwersytetu Liberlandzkiego", "Liberlandzkiego Instytutu Językowego", a nawet lokalnej frakcji Państwa Islamskiego. Równocześnie pojawili się chorwaccy i serbscy aktywiści domagający się "zwrotu ich ziem", którzy jeszcze tydzień temu nie wiedzieli lub nie pamiętali o istnieniu Gornej Sigi i jej statusie jako ziemi niczyjej, a teraz znaleźli nowy pretekst do politycznego tokowania.
I w taki właśnie sposób rodzące się mikropaństewko zostaje przyduszone własną obietnicą wolności. Hordy internetowych trolli, politycznych krzykaczy i innych życiowych niedojd rzuciły się jak sępy na świeżą padlinę, a organizatorzy całego przedsięwzięcia nie są w stanie moderować dyskusji, które beztrosko umożliwili. Wielkim sukcesem jest dla nich fakt, że mniej niż dziesięć osób brodzi w mailach, aplikacjach o obywatelstwo i innych wiadomościach skierowanych bezpośrednio do "organów państwowych". Tymczasem cała inicjatywa tonie w spamie i szumie informacyjnym, a prezydent Jedlicka jest zbyt zajęty dawaniem wywiadów, by zarządzić moderację (a może po prostu boi się naruszyć "swobodę wypowiedzi" potencjalnych obywateli?). Tak czy inaczej, efekt jest opłakany i pięknie pokazuje, dlaczego pełna swoboda dana zbieraninie przypadkowych ludzi jest równie mądrym rozwiązaniem, jak uczenie stada kotów tabliczki mnożenia.

Czy w tym wszystkim jest jakakolwiek szansa na to, by projekt "Liberland" nie udusił się pod ciężarem własnej beztroski? Pewnie tak. Ale wymagałoby to zmiany podejścia, wypracowania jakiejś sensownej wizji i zatrudnienia - najlepiej z puli aplikantów do obywatelstwa - ludzi, którzy będą chcieli rzeczywiście budować to państewko, a nie jedynie zamieszkać w raju podatkowym z legalnym hazardem, ziołem i burdelami. Zakładając oczywiście, że samo założenie Liberlandu jest poważną inicjatywą, a nie eksperymentem społecznym albo przerośniętym, kosztownym żartem. Póki co żadne państwo na świecie nie uznało istnienia i suwerenności bałkańskiej mikronacji.

Laski, piaski i karaski, czyli państwo w budowie. (źródło: https://www.facebook.com/liberland)
Na razie Liberland stanowi przede wszystkim świetne studium tego, jak w czasach powszechnego dostępu do internetu wygląda ludzka mentalność. O tym, że sieć dała głos idiotom, wiemy od dawna. Na przykładzie Liberlandu widać jednak coś jeszcze: kiedy przeciętnemu Nowakowi, Jonesowi, Kovacsowi czy Erdoganowi da się choćby obietnicę absolutnej swobody, natychmiast wyłazi z niego anarchistyczne, sobiepańskie bydlę, krzykliwy warchoł, ewentualnie cyniczny cwaniak. Kłania się Maksyma Sturgeona, w swojej najpopularniejszej formie brzmiąca: 90% of everything is crap  ("90% czegokolwiek jest g... warte"), chociaż w tym przypadku stawiałbym bardziej na okolice 99,9%. Na forum Liberlandu pojawili się już pierwsi "trybuni ludu", którzy organizują zbiórkę bitcoinów na "wspólne cele obywateli", oczywiście nie mając obywatelstwa i operując kompletnie niezależnie od rządu. Oczywiście ci, którzy wpłaca kasę na te "wspólne cele", zostaną po prostu okradzeni, ale przecież podstawową idea wolnego rynku jest odpowiedzialność za swoje decyzje, prawda? Nawet te, które wynikają z dezinformacji i chaosu informacyjnego, będącego w dużym stopniu winą niezorganizowanych "władz". Miał być triumf myśli liberalnej, zamiast tego chwilowo jesteśmy świadkami jej kompromitacji.
Nie mogę przy tym pozbyć się natrętnej myśli, że założyciele Liberlandu zabrali się do tematu od tyłka strony. Gwarantem tego, że państwo sie nie rozejdzie na wszystkie strony świata, jest jego naród. naród to grupa ludzi powiązanych ze sobą więziami innymi, niż wspólne interesy - językiem, kulturą, przywiązaniem do ziemi albo przynajmniej jakimś nieokreślonym poczuciem wspólnoty. Tymczasem "naród" Liberlandu, o ile rzeczywiście powstanie, będzie zbieraniną przypadkowych ludzi, w najlepszym przypadku arbitralnie wybranych przez rząd spomiędzy tłumu aplikantów. Znów nasuwa się analogia do stada kotów...

Czas pokaże, czy Liberland będzie kolejną szybko zapomnianą "sensacją tygodnia", kompletną porażką organizacyjną, czy głupim żartem znudzonych liberałów. Może też zdarzyć się, że po tym chaotycznym okresie "wykluwania" przerodzi się w sensowną i przemyślaną inicjatywę. Póki co stanowi jednak dowód na to, że przeciętnemu zjadaczowi chleba nie tylko brakuje dojrzałości, by wziąć swój los we własne ręce, ale też samokontroli, by powstrzymać się od psucia cudzych pomysłów. Dlatego na koniec pozwolę sobie zacytować fikcyjnego dyktatora, który jakimś cudem dawał swojemu ludowi tyle swobody, ile lud rzeczywiście był w stanie unieść:
Widzi pan, panie Lipwig, wierzę w wolność. Niewielu ludzi w nią wierzy, choć oczywiście wszyscy twierdzą, że tak. A żadna praktyczna definicja wolności nie byłaby zupełna bez wolności przyjmowania konsekwencji. W rzeczy samej, jest to wolność, na której opierają się wszystkie pozostałe.
(Terry Pratchett, "Piekło pocztowe")
Pozostaje życzyć prezydentowi Jedličce i jego kolegom, by byli w stanie udźwignąć konsekwencje swojego pomysłu.


Podziękowania dla Larsa-Petera z Neo-Survivalist oraz dla Wojciecha za rozmowy na FB, które zmotywowały mnie do napisania tej notki.
______________
*Na Facebooku regularnie pojawiają się informacje o wywiadach udzielonych przez prezydenta, możliwości wspomożenia budżetu państwa bitcoinami, a nawet planowanym numerze kierunkowym, kiedy już Liberland będzie miał telefony... Niestety, gorzej z konkretami na temat organizacji państwa.
**Narzekania te nie są kompletnie bezpodstawne - forum Liberlandu zdominowane zostało przez tureckich spamerów, którzy stopniowo "przeciekają" także na stronę facebookową. W dodatku są to spamerzy wyjątkowo złośliwi, ponieważ nie tylko ignorują prośby o nie używanie języka tureckiego w innych działach językowych, ale wręcz z tych próśb bezczelnie drwią. Przypomina to trochę komentarze pod losowymi filmikami na YouTube w stylu "Polacy przejmują ten film", tylko w bardziej chamskiej formie. Owczy pęd, czy zorganizowana akcja? Trudno powiedzieć, ale jedynym efektem jest poważny uszczerbek na wizerunku narodu tureckiego...

piątek, 6 marca 2015

Szkice pazurem: Ciekawość

Internet jest zbiorem wszelkich informacji, jakie kiedykolwiek wytworzyła i przetworzyła ludzkość. Stanowi skarbnicę wiedzy, do której każdy użytkownik ma niemal całkowity dostęp. Stanowi najpotężniejsze narzędzie komunikacji, do jakiego nasz gatunek ma dostęp. Pozwala w kilka do kilkunastu sekund znaleźć odpowiedź na większość pytań, na jakie ktokolwiek i kiedykolwiek tę odpowiedź poznał.
Ale żeby móc tak z niego korzystać, trzeba te pytania zadać. Trzeba to umieć zrobić. I co najważniejsze: trzeba chcieć. Tymczasem z prawdopodobnych milionów osób, o które otarłem się w internecie jak przechodzień w tłumie, tylko garstka była gotowa zatrzymać się przed jakimś tematem, traktowanym przez ogół jak totalna oczywistość, i zadać sobie pytanie: "ej, ale czy na pewno?". A nawet z tej garstki większość wzruszyła ramionami i poszła dalej, z poczuciem niewyjaśnionej tajemnicy, zamiast otworzyć nową zakładkę i zaspokoić potrzebę zrozumienia. Możliwe, że to jedna z rzeczy, które tak bardzo utrudniają mi życie: tak rozpaczliwa potrzeba wyjaśniania, odkrywania, naprawiania rzeczywistości.

Nie jestem żadnym geniuszem, żyję w takiej samej lustrzanej bańce ignorancji, jaka otacza każdego człowieka. Ale moim przekleństwem jest dostrzeganie rys w tej lustrzanej powierzchni, po czym - zamiast łatania ich lub odwracania wzroku, aż same znikną - dłubanie w nich. A kiedy już zedrę dość sreberka, żeby zobaczyć świat po drugiej stronie, kiedy już rozbiję tę szklaną ścianę - rzucam się z pazurami na cudze bańki, z nadzieją, że oprócz własnej ignorancji pokonam też cudzą. Niestety, sreberko pokrywa je od środka. Ludzie nie widzą, że próbuję odkryć przed nimi coś, czego dotąd nie widzieli. Słyszą tylko moje pięści uderzające z drugiej strony lustra i kulą się mocniej w swoim mikroświecie, krzycząc, żebym sobie poszedł i nie niszczył ich rzeczywistości. I kiedy tak bezskutecznie próbuję podzielić się z nimi moim odkryciem tygodnia, nie zauważam nawet, że moje własne zwierciadło znów mnie otoczyło. Zamknięty na nowo w kokonie apatii i niezrozumienia, sam daję za wygraną i zaczynam gapić się we własne odbicie. W moim świecie jest mi dobrze. W moim świecie wiem wszystko najlepiej. Nie ma sensu się wysilać, ci inni nie rozumieją i mogliby nie istnieć.

Moment, co to? Ta rysa na lustrze...

środa, 4 marca 2015

Deklaracja wojny

Po raz kolejny zawaliłem kwestię blogowania i ponownie miałem poważne problemy z przekonaniem samego siebie, że warto nadal próbować. W końcu minął dopiero jeden rok z dekady, którą miałem dokumentować!
Minęły moje urodziny - świetna okazja na rozliczeniówkę z mijającym rokiem i planowanie kolejnego.
Gdzieś po drodze przepełzł SIAD - dzień, kiedy powinienem mówić głośno o temacie, którego wielu ludzi nie chce widzieć ani rozumieć.
Tyle rzeczy się dzieje, ale nic nie poruszyło mnie na tyle, aby zbudzić mnie z letargu...

Jestem dziwnym stworzeniem. Z jednej strony mam olbrzymią ilość rozmaitych zainteresowań i predyspozycji, z drugiej - wiecznie walczę z poczuciem nieuchronnej klęski. Mój ojciec często nazywa mnie "niedokończoną symfonią". Wiele rzeczy robiłem, wiele mnie fascynowało, ale próby osiągnięcia czegoś konkretnego kończyły się zwykle po pierwszych sukcesach.
Mijają lata. Z każdym rokiem coraz więcej jest tematów, których spróbowałem - rośnie więc także lista tych, których spróbowałbym ponownie, gdybym miał czas, pieniądze, siły. Ostatnio uświadomiłem sobie, że czasu nie wyczaruję, siły z wiekiem maleją, a pieniądze nie pojawią się, jeśli nie będę się rozwijał. Dlatego postanowiłem narzucić sobie nieco inny rytm, a co za tym idzie, "rozszczepić" tego bloga.

Założyłem jakiś czas temu Jaskinię Piwnego Miśka - bloga, w którym odtąd pojawiać się będą tematy dotąd zaszeregowane pod etykietką "piwny misiek". Z kolei wszelkie tematy związane z moją szeroko pojętą fizyczną twórczością - rękodziełem, kuchnią itp. - przenoszę na świeżo założoną Gawrę Tarchomińską. Tutaj pozostaną moje przemyślenia, wariackie olśnienia, opinie o rzeczach bieżących i wszystko to, co nie zmieści się na pozostałych blogach. Narzucam sobie również reżim minimum trzech notek tygodniowo - po jednej na każdym blogu.

Aby wspomóc się w lepszej organizacji życia, wróciłem do zarzuconego dobre kilka miesięcy temu HabitRPG, dzięki któremu mam nadzieję ustawić sobie względnie sensowny rytm tygodnia, niezależnie od chaosu, jaki do mojego życia wnosi nieregularny grafik w pracy. Wyznaczyłem sobie wiele nowych celów i zdaję sobie sprawę z tego, że osiągnięcie ich wszystkich będzie karkołomnym wyzwaniem, ale jak mówią w Ameryce: go big or go home.

Z każdym dniem przekonuję się, że pozostawanie w miejscu rzeczywiście jest cofaniem się, natomiast każdy krok do przodu dodaje mi rozpędu do dalszego marszu. Wiosna jest coraz bliżej, więc możliwe, że po prostu powoli wypełzam z mojego zimowego, depresyjnego stanu ducha, ale jeśli przez cały rok nadam sobie solidne tempo, to następna jesień i zima nie będą w stanie wyhamować impetu. Mój cel na ten rok: nie utknąć. Rozwijać się. A jeśli cokolwiek będzie mnie ograniczać, to albo to zmienić, albo usunąć ze swojego życia.

Chcę przestać patrzeć z zazdrością na genialnych i twórczych ludzi, a zamiast tego czerpać z ich przykładu energię i inspirację. Nie, chcę więcej: sam dojść do momentu, gdy będę tę energię i inspirację dawał innym. Idę na wojnę z życiową inercją. Ambitny plan? Jak cholera. Ale wykonalny.