czwartek, 30 kwietnia 2015

Tak dziwna to chwila...

"...brakuje słów."


Dwadzieścia jeden miesięcy. Tyle czasu minęło od chwili, gdy stanąłem za barem świeżo otwartego sklepu z piwem na Tarchominie. Byłem zmordowany pracą w bezdusznych korporacjach, nie lubiłem koncernowych pomyj i miałem pewne doświadczenie jako barman, ale też żyłem w kompletnej nieświadomości, że dookoła mnie od dwóch lat trwa "piwna rewolucja". Teraz, po niemal dwóch kolejnych latach, żyję tym tematem. Śledzę premiery (chociaż jest to coraz trudniejsze - browary wyrastają jak grzyby po deszczu, a każdy tłucze nowe smaki na potęgę), wybieram się na festiwale (póki co - jak sójka za morze), a moja piwna szafka pełna jest butelek, których nie umiem z czystym sumieniem otworzyć bez jakiejś wielkiej celebracji. Jak w każdej dziedzinie mojego życia, tak i tutaj stałem się umiarkowanym, ale bezwstydnym geekiem.

Ale wszystko ma swoją cenę. Zatraciłem się w mojej pracy na tyle, że gdzieś po drodze zgubiłem lekkość i radość, które mi na początku towarzyszyły - trochę jak ten bajkowy chart, który od gonienia zajęcy starł sobie nogi do brzucha i został jamnikiem. W którymś momencie uświadomiłem sobie, że piwo już nie smakuje tak świeżo i dobrze, jak na początku, a codzienne wstawanie do sklepu stało się przykrym obowiązkiem. Wolne dni spędzałem śpiąc lub gapiąc się w monitor, a w tym czasie mój mózg mielił informacje o tym, co dzieje się w firmie, co trzeba zamówić, co naprawić, co wyprzedać.

Zawsze chciałem, żeby praca była dla mnie przyjemnością, skoro więc stała się udręką - nie mogłem tego dłużej ciągnąć. Dlatego przedwczoraj i wczoraj żegnałem się z "moimi" klientami. Wielu z nich znam od prawie dwóch lat. Innych poznałem rok, kilka miesięcy, kilka tygodni temu. Czułem się w obowiązku powiadomić ich, że raczej nie pogadamy już przez bar, a raczej będziemy się czasem widywać w kolejce do kasy.

Reakcje mnie zaskoczyły - same "ale czemu?", "bez pana to nie będzie to samo", "niech pan zostanie". Chyba wszyscy się przyzwyczaili, że po prostu jestem - ja, ten "Piwny Misiek" zza baru, który zawsze doradzi, wyjaśni, opowie coś o nowym piwie na półce czy kranie. A ja przyzwyczaiłem się do tego, że nawet kiedy jestem zmęczony, zniechęcony czy zirytowany, to przychodzi ktoś, z kim nadaję na podobnych falach. Od samego początku byłem swojego rodzaju symbolem tego sklepu, a teraz mam wrażenie, że stoi między nami znak równości. Wyrwanie się z tego równania jest... bolesne.

Jestem tak bardzo zmęczony, przyduszony. Wszystkie perspektywy przesłaniała mi dotąd jakaś ściana. Ale równocześnie wychodzę teraz w obcy, zimny świat, w którym wszelkie perspektywy są odległe, mgliste i niepewne. W tych ostatnich chwilach czuję rozpaczliwą potrzebę pozostania w ciepłym, znajomo pachnącym miejscu, po którym poruszam się swobodnie nawet z zamkniętymi oczami. Prawie dwa lata ciągłej pracy w moim bezpośrednim sąsiedztwie, gdzie spotykam moich klientów w Biedronce czy w autobusie. Jestem niemal lokalnym celebrytą, ludzie kojarzą "tego kudłatego faceta od piwa", pytają mnie na ulicy o nowe dostawy. Po raz pierwszy od lat osoby, które nazywam klientami, traktują mnie z szacunkiem i akceptują moje dziwactwa, bo liczy się dla nich to, co robię. Dla człowieka przyzwyczajonego do bycia nikim, odmieńcem, krzywym kółkiem w maszynie - to coś cudownego i strasznego równocześnie. Narkotyk, złoty łańcuch.

Zerwać ten łańcuch - to jak wyrwać sobie na żywca kawałek serca. Straszliwie boli, obezwładnia. Pomimo wszystkich wcześniejszych planów i pomysłów zostawia mnie odrętwiałego i zagubionego. I chociaż na zdrowy rozum umiem sobie wytłumaczyć, że to nie miejsce czy ludzie nadają mi wartość, tylko ja sam - to bardzo ciężko mi przychodzi przyswojenie sobie tego na poziomie emocji. Jestem uzależniony od mechanizmu pozytywnego wzmocnienia. To mnie wpędza w cykle wypalenia, ale nie umiem bez tego żyć.

Jedynym wyjściem jest poszukać nowego celu, póki jeszcze nie wytraciłem całego "pędu". Muszę znaleźć kolejne źródło okazji, by błyszczeć, zbierać dobrą energię i przerabiać ją na motywację do dalszego życia. A może gdzieś po drodze nauczę się, by tę energię czerpać z wewnątrz, zamiast polegać tylko na innych. Czy to kolejny krok ku dojrzałości emocjonalnej i samowystarczalności?

piątek, 17 kwietnia 2015

Bałkański eksperyment, czyli witajcie w Liberlandzie

Słyszeliście już o najmłodszym państwie w Europie? Według wszystkich znaków na niebie i ziemi, do listy mikropaństw dołączył nowy twór - mieszczący się na siedmiu kilometrach kwadratowych "ziemi niczyjej" bałkański Liberland.

Na początek garść informacji. Liberland mieści się na spłachetku ziemi między głównym nurtem Dunaju a jednym z jego starorzeczy, w rejonie znanym jako Gornja Siga. Terytorium to jeszcze tydzień temu było ziemią niczyją, efektem nieporozumienia granicznego między Serbią i Chorwacją. Teraz jednak grupa Czechów o wybitnie liberalnych poglądach politycznych ogłosiła, że "w zgodzie z prawem międzynarodowym przejęła ten teren jako terytorium nowego, suwerennego państwa". Grupa założycielska wybrała prezydenta - Vita Jedličkę - po czym ogłosiła w mediach, że przyjmuje wnioski o obywatelstwo.
Liberland potrzebuje obecnie obywateli:
- szanujących innych ludzi oraz ich opinie niezależnie od rasy, pochodzenia, orientacji czy religii,
- respektujących nienaruszalne prawo własności,
- nie posiadających przeszłości komunistycznej, nazistowskiej lub w inny sposób ekstremistycznej,
- nie karanych za przestępstwa.
(źródło: Liberland.org)
Przypomnijmy: chodzi o siedmiokilometrowy teren, który składa się z nieużytków, starego domu (lub kilku - dostępne zdjęcia przedstawiają tylko jeden), wysepki oraz wody między tą wysepką a stałym lądem. W praktyce oznacza to, że Liberland jest trzecim najmniejszym państwem na świecie (wyprzedza rozmiarem tylko Watykan i Monako, jest mniejszy od wyspiarskiego Nauru). W przeciwieństwie do mniejszych, a starszych braci, nie posiada żadnej historii, solidnej zabudowy ani nawet infrastruktury, za to jest regularnie zagrożony powodzią przy wysokim stanie Dunaju. Mówiąc krótko: to pusty, nudny (choć na swój sposób urokliwy) kawałek gleby, o którym dotąd słyszeli tylko ludzie zajmujący się kwestiami terytorialnymi na Bałkanach.

Najstarszy budynek w Republice Liberlandu. (źródło: https://www.facebook.com/liberland)
Ja również nie wiedziałbym o jego istnieniu, ale kilkoma kanałami dotarł do mnie artykuł z Onetu, odnotowujący fakt zaistnienia Liberlandu. Kanały te zwykle komentowały tę rewelację słowami "chyba tam wyemigruję". Chociaż mam do tego pomysłu swoje zastrzeżenia (o czym za chwilę), to rozumiem ogólny sentyment. Coraz więcej moich znajomych znika za granicą, deklarując, że do Polski wracać będą wyłącznie w celach turystyczno-towarzyskich. Dziki, płynny jeszcze w swojej formie kraj, kuszący obietnicami olbrzymiej wolności osobistej i gospodarczej, ma dla rozczarowanych Polaków olbrzymi powab. Ba, jeszcze ze dwa lata temu sam marzyłem o powstaniu takiego kraju (chociaż, jak to z fantazjami bywa, umiejscowiony był raczej gdzieś na Pacyfiku). Takie marzenia są piękne, jak długo nie próbuje się ich skonfrontować z rzeczywistością.

Z artykułu pojedynczy klik zaprowadził mnie na oficjalną stronę rządu Republiki Liberlandu. Miałem nadzieję dowiedzieć się czegoś konkretnego o tym dzielnym małym narodzie, jednak oprócz podstawowych informacji geograficznych, obietnic wspomnianej wolności i zachęty do ubiegania się o obywatelstwo nie znalazłem tam żadnych konkretów. Konstytucja i reszta regulacji prawnych nadal "oczekują na przetłumaczenie na angielski" (zapewne z języka urzędowego, którym jest czeski). Najbardziej dynamicznym, aktywnym elementem internetowej obecności Liberlandu są forum i Facebook*.

Z ciekawości zajrzałem na forum, aby zobaczyć, jakie plany dla tej krainy pełnej możliwości mają przyszli obywatele. Okazuje się, że najaktywniejszą nacją są Turcy, a zaraz za nimi Czesi, Słowacy i Węgrzy. Na dzień dzisiejszy swoich działów dorobili się też Serbowie, Chorwaci, anglofoni, niemieckojęzyczni i Polacy. Wow. Cudowna sprawa, tylu ludzi chce stać się częścią czegoś nowego i ambitnego!
Pierwszy temat z brzegu na forum anglojęzycznym. "Oficjalny język". Brzmi ciekawie, autor proponuje, aby jednak oficjalnym językiem był angielski ze względu na powszechność. Rozsądne. Pierwszy respondent zgadza się, po czym proponuje rozpoczęcie prac nad hymnem państwowym (nie za wcześnie?). Jeden z następnych uważa, że urzędowymi powinny być języki najbliższych sąsiadów, ze względu na to, że terytorium wcześniej należało do nich. Jeszcze inny mówi, że to terytorium węgierskie pod okupacją obcych państw, więc węgierski...
OK, dobra. To się zdarza, zwłaszcza na słabo moderowanych forach. Inny temat. Kolejny temat. "Nie będzie obywatelstwa dla Turków, to oficjalna informacja od prezydenta. Bo Turcy nie są Europejczykami :D". Flamewar na dziesięć ekranów. Dobra, źle trafiam, zdarza się. "Pedofilia w Liberlandzie?" Eeee?... A, chodzi o wiek samostanowienia seksualnego. Moment, kraj nie ma nawet kilkunastu mieszkańców, a już wchodzimy w takie tematy? Tuż obok podobna dyskusja o aborcji i eutanazji. Ech...
"Transport i komunikacja". Autor informuje, jacy ludzie są potrzebni, aby zbudować infrastrukturę transportową. Zaznacza, że muszą to być ludzie już pracujący w odpowiednim zawodzie, wykształceni, elastyczni, znający dobrze angielski i umiejący pracować w zespole. Fajnie. Dręczy mnie tylko pytanie, czy autor przewidział w swoim planie miejsce dla siły roboczej, a nie tylko planistów. I jak zamierza to zorganizować. Nikt nie zadał tych pytań. Nikt w ogóle nic nie odpisał. Podobnie w temacie o standardach budowlanych. W tym czasie w sąsiednich tematach wrą dyskusje o prawie do posiadania broni, legalności marihuany, hazardzie i prostytucji. Roi się od "ministrów Liberlandu", chyba gdzieś przewija się nawet jakiś "król". W polskim dziale - spam po turecku i polskie narzekania na "śmierdzących, panoszących się turasów"**. Piękna ta wolność, taka nasza.

Liberland cannot into heraldics. (źródło: http://liberland.org/)

Na Facebooku jest jeszcze gorzej - powstały już strony "partii politycznych Liberlandu", w tym nazistowskiej i komunistycznej, "Wolnej Armii Liberlandu", "Uniwersytetu Liberlandzkiego", "Liberlandzkiego Instytutu Językowego", a nawet lokalnej frakcji Państwa Islamskiego. Równocześnie pojawili się chorwaccy i serbscy aktywiści domagający się "zwrotu ich ziem", którzy jeszcze tydzień temu nie wiedzieli lub nie pamiętali o istnieniu Gornej Sigi i jej statusie jako ziemi niczyjej, a teraz znaleźli nowy pretekst do politycznego tokowania.
I w taki właśnie sposób rodzące się mikropaństewko zostaje przyduszone własną obietnicą wolności. Hordy internetowych trolli, politycznych krzykaczy i innych życiowych niedojd rzuciły się jak sępy na świeżą padlinę, a organizatorzy całego przedsięwzięcia nie są w stanie moderować dyskusji, które beztrosko umożliwili. Wielkim sukcesem jest dla nich fakt, że mniej niż dziesięć osób brodzi w mailach, aplikacjach o obywatelstwo i innych wiadomościach skierowanych bezpośrednio do "organów państwowych". Tymczasem cała inicjatywa tonie w spamie i szumie informacyjnym, a prezydent Jedlicka jest zbyt zajęty dawaniem wywiadów, by zarządzić moderację (a może po prostu boi się naruszyć "swobodę wypowiedzi" potencjalnych obywateli?). Tak czy inaczej, efekt jest opłakany i pięknie pokazuje, dlaczego pełna swoboda dana zbieraninie przypadkowych ludzi jest równie mądrym rozwiązaniem, jak uczenie stada kotów tabliczki mnożenia.

Czy w tym wszystkim jest jakakolwiek szansa na to, by projekt "Liberland" nie udusił się pod ciężarem własnej beztroski? Pewnie tak. Ale wymagałoby to zmiany podejścia, wypracowania jakiejś sensownej wizji i zatrudnienia - najlepiej z puli aplikantów do obywatelstwa - ludzi, którzy będą chcieli rzeczywiście budować to państewko, a nie jedynie zamieszkać w raju podatkowym z legalnym hazardem, ziołem i burdelami. Zakładając oczywiście, że samo założenie Liberlandu jest poważną inicjatywą, a nie eksperymentem społecznym albo przerośniętym, kosztownym żartem. Póki co żadne państwo na świecie nie uznało istnienia i suwerenności bałkańskiej mikronacji.

Laski, piaski i karaski, czyli państwo w budowie. (źródło: https://www.facebook.com/liberland)
Na razie Liberland stanowi przede wszystkim świetne studium tego, jak w czasach powszechnego dostępu do internetu wygląda ludzka mentalność. O tym, że sieć dała głos idiotom, wiemy od dawna. Na przykładzie Liberlandu widać jednak coś jeszcze: kiedy przeciętnemu Nowakowi, Jonesowi, Kovacsowi czy Erdoganowi da się choćby obietnicę absolutnej swobody, natychmiast wyłazi z niego anarchistyczne, sobiepańskie bydlę, krzykliwy warchoł, ewentualnie cyniczny cwaniak. Kłania się Maksyma Sturgeona, w swojej najpopularniejszej formie brzmiąca: 90% of everything is crap  ("90% czegokolwiek jest g... warte"), chociaż w tym przypadku stawiałbym bardziej na okolice 99,9%. Na forum Liberlandu pojawili się już pierwsi "trybuni ludu", którzy organizują zbiórkę bitcoinów na "wspólne cele obywateli", oczywiście nie mając obywatelstwa i operując kompletnie niezależnie od rządu. Oczywiście ci, którzy wpłaca kasę na te "wspólne cele", zostaną po prostu okradzeni, ale przecież podstawową idea wolnego rynku jest odpowiedzialność za swoje decyzje, prawda? Nawet te, które wynikają z dezinformacji i chaosu informacyjnego, będącego w dużym stopniu winą niezorganizowanych "władz". Miał być triumf myśli liberalnej, zamiast tego chwilowo jesteśmy świadkami jej kompromitacji.
Nie mogę przy tym pozbyć się natrętnej myśli, że założyciele Liberlandu zabrali się do tematu od tyłka strony. Gwarantem tego, że państwo sie nie rozejdzie na wszystkie strony świata, jest jego naród. naród to grupa ludzi powiązanych ze sobą więziami innymi, niż wspólne interesy - językiem, kulturą, przywiązaniem do ziemi albo przynajmniej jakimś nieokreślonym poczuciem wspólnoty. Tymczasem "naród" Liberlandu, o ile rzeczywiście powstanie, będzie zbieraniną przypadkowych ludzi, w najlepszym przypadku arbitralnie wybranych przez rząd spomiędzy tłumu aplikantów. Znów nasuwa się analogia do stada kotów...

Czas pokaże, czy Liberland będzie kolejną szybko zapomnianą "sensacją tygodnia", kompletną porażką organizacyjną, czy głupim żartem znudzonych liberałów. Może też zdarzyć się, że po tym chaotycznym okresie "wykluwania" przerodzi się w sensowną i przemyślaną inicjatywę. Póki co stanowi jednak dowód na to, że przeciętnemu zjadaczowi chleba nie tylko brakuje dojrzałości, by wziąć swój los we własne ręce, ale też samokontroli, by powstrzymać się od psucia cudzych pomysłów. Dlatego na koniec pozwolę sobie zacytować fikcyjnego dyktatora, który jakimś cudem dawał swojemu ludowi tyle swobody, ile lud rzeczywiście był w stanie unieść:
Widzi pan, panie Lipwig, wierzę w wolność. Niewielu ludzi w nią wierzy, choć oczywiście wszyscy twierdzą, że tak. A żadna praktyczna definicja wolności nie byłaby zupełna bez wolności przyjmowania konsekwencji. W rzeczy samej, jest to wolność, na której opierają się wszystkie pozostałe.
(Terry Pratchett, "Piekło pocztowe")
Pozostaje życzyć prezydentowi Jedličce i jego kolegom, by byli w stanie udźwignąć konsekwencje swojego pomysłu.


Podziękowania dla Larsa-Petera z Neo-Survivalist oraz dla Wojciecha za rozmowy na FB, które zmotywowały mnie do napisania tej notki.
______________
*Na Facebooku regularnie pojawiają się informacje o wywiadach udzielonych przez prezydenta, możliwości wspomożenia budżetu państwa bitcoinami, a nawet planowanym numerze kierunkowym, kiedy już Liberland będzie miał telefony... Niestety, gorzej z konkretami na temat organizacji państwa.
**Narzekania te nie są kompletnie bezpodstawne - forum Liberlandu zdominowane zostało przez tureckich spamerów, którzy stopniowo "przeciekają" także na stronę facebookową. W dodatku są to spamerzy wyjątkowo złośliwi, ponieważ nie tylko ignorują prośby o nie używanie języka tureckiego w innych działach językowych, ale wręcz z tych próśb bezczelnie drwią. Przypomina to trochę komentarze pod losowymi filmikami na YouTube w stylu "Polacy przejmują ten film", tylko w bardziej chamskiej formie. Owczy pęd, czy zorganizowana akcja? Trudno powiedzieć, ale jedynym efektem jest poważny uszczerbek na wizerunku narodu tureckiego...