Czytam ten cały szum informacyjny na Fejsie: tu wojna, tam wojna, tu spada samolot, tam spadają bomby, tu fruwają rakiety, tam pociski karabinowe przeciw kamieniom. Gdzie indziej ktoś wyraża niepokój, jakieś sankcje, nawoływania, społeczne ruchy poparcia dla tej czy innej strony którejś z wielu zadym dookoła świata (a szczególnie dwóch). I trochę już tym rzygam. Wiem, że to naiwna myśl, ale czy ludzie nie mogą po prostu żyć obok siebie?
Zanim ktoś zacznie gardłować, że w tym czy tamtym konflikcie ta czy tamta strona jest winna, czy inne takie pierdoły: tu nie chodzi o to, kto jest lepszy, a kto gorszy, kto zaczął, kto więcej zabił, kto prowokuje, a kto się prowokować daje. Wszystkie konflikty zbrojne na świecie mają jeden powód: przynajmniej jedna strona (a zwykle obie) woli się wściekać i atakować - werbalnie, ideologicznie, zbrojnie - niż usiąść, pogadać ze swoim wrogiem, powiedzieć o swoich oczekiwaniach i potrzebach, ale też (zgroza!) przyjąć do wiadomości i zaakceptować potrzeby tej drugiej strony.
W wojnach nie ma niewinnych stron. Są tylko niewinne ofiary, zwykle po obu stronach. I można się licytować, kto bardziej ucierpiał, ale tak naprawdę nie ucierpiałby nikt, gdyby nie doszło do wojny.
Jak napisałem wyżej - nieważne, kto zaczyna. Ważne, kto pierwszy powie "koniec tego" na tyle głośno, żeby dotarło do tępych łbów wydających rozkazy.
To tak uniwersalne, że aż smutne.
Tak, utopijne myślenie. Ale po prostu nie chce mi się wierzyć, że w XXI wieku, po tylu tak przerażających wojnach w ciągu ostatnich stu lat, nadal mamy ochotę i siłę zabijać się nawzajem. Masowo. O takie pierdoły, jak język, pochodzenie, wiara, przekonania polityczne. Często pod wpływem umacnianego w nas przekonania, że ten inny jest zły, że to demon w ludzkiej skórze, albo po prostu nie człowiek, tylko trybik w machinie wojennej wroga. Jak łatwo wtedy zapomnieć, że ten nasz "wróg" to samo usłyszał o nas - i tak jak my, łyknął ten bełkot bez większych zastrzeżeń.
Istnieje mnóstwo sposobów na rozwiązywanie konfliktów. Prucie do ludzi z karabinów, wysadzanie ich w powietrze czy walenie po głowach kamieniami to najgorsze z nich. Robimy to od wieków i jedyne, co nam to dało, to rozwój technologii służących coraz efektywniejszemu mordowaniu i okaleczaniu... dobra, i łataniu tych, którzy przeżyją. Ale sądzę, że świat jest ze swojej natury na tyle brutalny, że te ostatnie technologie prędzej czy później i tak byśmy odkryli. Wszystko jest w zasięgu ludzkich możliwości, jedynym naszym ograniczeniem jest słabośc naszej woli i granice wyobraźni. I mając ten olbrzymi dar - od Boga, od ewolucji, od kosmitów, wierzcie, jak uważacie - marnujemy go na wypruwanie sobie nawzajem flaków i wymyślanie usprawiedliwień. Nie tędy droga.
Do posłuchania na dziś: Tool, album "10000 Days". Szczególnie początek i koniec albumu, które pięknie podsumowują nasze uzależnienie od przemocy - tak wzajemnej, jak i oglądanej z bezpiecznej odległości.
Obiecywałem sobie nie poruszać w najbliższym czasie tematów politycznych, światopoglądowych i podobnych. Niestety, czuję przemożną potrzebę złamania tego postanowienia, więc uznałem, że lepiej będzie zrobić to solidnie, na własnym blogu, niż wdawać się w bezsensowne i urywane dyskusje na Facebooku czy w innych równie niedorzecznych miejscach.
O co chodzi? Chyba już cała Europa wie, co zrobił jeden z najbardziej upartych polskich polityków. O tym, jak publicznie i na wysokim szczeblu doszło do rękoczynów, a osoba odpowiedzialna jest z siebie dumna i absolutnie nie widzi w tym nic złego. Jeśli przez ostatnie dwa dni byliście odcięci od świata, to podpowiem, o co chodzi: Korwin-Mikke uderzył Boniego w obecności innych europosłów, spełniając swoją "obietnicę".
Może nawet przeszedłbym nad tym do porządku dziennego, gdyby ten incydent po prostu zaistniał, bez odzewu społecznego. JKM straciłby immunitet (na co się zbiera), zostałby oskarżony o pobicie lub coś podobnego, finito. Ale ilość głosów poparcia, które pojawiły się we wszystkich zakątkach sieci, autentycznie mnie przeraziła. Zarówno tych zamieszczanych przez anonimów, jak i tych podpisywanych pełnym nazwiskiem - co oznacza, że niektórzy ludzie jawnie, publicznie i bez żadnego wstydu popierają takie działania. W ramach tej notki pozwolę sobie zamieścić kilka cytatów. Zakładam, że osoby wygłaszające te opinie zdają sobie sprawę z tego, że zrobiły to w przestrzeni publicznej.
Marcin Majchrzak: to się nazywa spełnianie obietnic wyborczych
Wiele głosów utrzymanych jest w tonacji "spełnił swoją zapowiedź". To w sumie zabawne. W polskim prawie istnieje takie pojęcie jak "groźba karalna". Owszem, jest to pojęcie-wydmuszka - osobiście przekonałem się, że policja wyśmiewa ludzi, którzy obawiają się zapowiedzianej napaści i zgłaszają, że im grożono. Niemniej w świetle prawa taka groźba wskazuje na premedytację, jeśli po jej ogłoszeniu ma miejsce odpowiadająca jej napaść. A to właśnie miało miejsce.Mieliśmy do czynienia z publicznym, zapowiedzianym i przygotowanym aktem przemocy. W jakim społeczeństwie żyjemy, jeśli podobny wyskok traktowany jest jak "obietnica wyborcza i jej spełnienie", a nie jak wyraz niskiej kultury osobistej, nieopanowanej agresji i pogardy dla prawa?
Jan Lew: Nie rozumiem zaskoczenia. Już dawno mówił że jak go spotka to da mu po mordzie.
Tu dochodzimy do naszej smutnej polskiej rzeczywistości. Prawda jest taka, że wybryk Korwina i deklarowane dla niego poparcie nie są zawieszone w próżni. Jego popularność nie bierze się znikąd. Żyjemy w kraju, w którym "przyzwoitość" kojarzy się wyłącznie z pruderią, szczerość mylona jest z chamstwem, a za przejaw honoru uważa się eskalację konfliktów. Nasze społeczeństwo żyje przemocą - nie tą kreskówkową, wyolbrzymioną i pełną wybuchów, którą widzimy w filmach, tylko codzienną, ponurą przepychanką między małymi duchem, przerażonymi, ale nadrabiającymi buńczucznością ludzikami. Cofamy się w rozwoju społecznym do etapu, na którym w pełni akceptowalne było udowadnianie swojej wyższości przez obrazę, ośmieszenie czy fizyczną napaść. Tracimy umiejętność inteligentnej dyskusji, a nawet rozumowania. Patrzymy z zachwytem na tych, którzy są bardziej od nas bezczelni, a zarazem przemawiają językiem, który dociera do naszych najgłębszych frustracji. Tak tworzą się elektoraty. Dlatego ludzie tęskniący za walczącym Kościołem z czasów PRLu garną się do PiSu. Dlatego ludzie spragnieni obietnic sukcesu głosują na PO. Dlatego frustraci chcący szacunku dla swojej odmienności pójdą w ogień za Palikotem, a ci, do których przemawia wolna amerykanka (oczywiście z nimi w roli zwycięzców - o czym zaraz), będą popierać Korwina. Każda z tych grup oczekuje, że jej wybrańcy będą mówić rzeczy wpasowujące się w jej światopogląd, a zarazem odsądzać od czci i wiary całą resztę. Żadna jednak nie wyraża tak otwarcie pożądania dla prymitywnych środków wyrazu, jak większość elektoratu Korwina.
Problem polega na tym, że ludzie po to stworzyli dyplomację, aby rozwiązywać konflikty bez przemocy. Po to wynieśli na wysokie stanowiska ludzi wykształconych, z wyższych sfer, kulturalnych albo po prostu inteligentnych, aby wszelkie spory rozwiązywać bez fizycznych napaści czy ich masowego odpowiednika - wojen. Co prawda istnieje stare powiedzenie, że wojna to kontynuacja polityki bardziej radykalnymi środkami, ale właśnie - kontynuacja, a nie podstawa. Podstawą polityki jest dyplomacja. Umiejętność forsowania swojej idei bez osobistej agresji wobec przeciwników, z zachowaniem ogólnie przyjętych norm zachowania. W dyplomacji nie ma miejsca na napaść, na osobiste wycieczki i pogróżki. Naruszenie nietykalności osobistej dyplomaty jest obrazą państwa, które dyplomata reprezentuje - co więc powiedzieć o sytuacji, gdy naruszającym jest reprezentant tego samego państwa?
Jednak dla przeciętnego wyborcy Korwina jego zachowanie nie jest w żaden sposób naganne. Jego zwolennicy będą go nazywać honorowym, odwołując się do starych sarmackich zwyczajów. Nie dociera do nich, że żyjemy w świecie, w którym prawo pięści pozostawiono marginesowi społecznemu, którego nie da się zreformować. Równocześnie ci sami ludzie będą protestować, gdy ich guru nawołuje do bicia dzieci, poniżania kobiet i innych zachowań niezgodnych z dzisiejszymi normami społecznymi, twierdząc, że wypowiedzi cytowane są bez kontekstu. Przykro mi, ale atak na Boniego jest bardzo silnie osadzony w kontekście innych zachowań i deklaracji Janusza Korwina-Mikke. Nie da się go zakłamać, można jedynie bronić go w możliwie najbardziej bezczelne sposoby, bez świadomości konsekwencji.
uwagiluzne: Jesteście żałośni, dziennikarze. Policzek, to policzek. Nie pobicie, nie zabicie, tylko policzek.
Wspomniałem wcześniej, że zwolennicy Korwina najczęściej widzą się w roli zwycięzców propagowanej przez niego wolnej amerykanki. To oczywiste, gdy patrzy się na ich wypowiedzi - są przekonani o własnej wyższości, zaradności, o tym, że w korwinowskim liberalizmie to oni będą rządzić światem. Tak się składa, że miałem przyjemność - i mówię to bez sarkazmu, ponieważ naprawdę lubię zmagania intelektualne - być uczniem jednego z ekonomistów wspierających Korwina i propagujących jego światopogląd. Jak wyjaśnił mi od pierwszej lekcji, cała idea gospodarki wolnorynkowej, którą wspiera rzekomo Korwin, opiera się na jednym założeniu: człowiek jest istotą racjonalną, dążącą do maksymalnego i utrzymującego się zwiększenia swojego zysku. Moim głównym kontrargumentem wówczas było to, że człowiek mimo olbrzymiego potencjału rzadko zachowuje się racjonalnie, ponieważ kierują nim emocje, popędy i potrzeba zaspokojenia swojego ego. Oczywiście zostałem wyśmiany - ale wróćmy teraz z powrotem do Europarlamentu (albo do MSW, jak kto woli) i zobaczmy, co zrobił Korwin. Czy było to racjonalne? Czy rzeczywiście miało na celu coś innego, niż podbudowanie ego agresora? Uderzając innego dyplomatę i uzasadniając to światopoglądowo dał wyraźny sygnał, że takie działania traktuje jako pełnoprawne, nie podlegające krytyce ani karze, nawet na tak wysokim szczeblu. Tym samym niejako dał przyzwolenie, aby również w sytuacjach mniej oficjalnych i publicznych - w domach, na ulicach, w codziennych sytuacjach - ludzie stosowali wobec siebie przemoc i uzasadniali ją staroświeckim "kodeksem honorowym", który z kolei żądał, aby na siłę odpowiadać siłą. Jeśli sądzicie, że przesadzam, to proponuję zapoznać się z jego własną interpretacją tego zdarzenia.
Teraz wyobraźcie sobie, że ktoś grozi wam, że za te czy inne rzeczy zostaniecie przez niego pobici. Następnie grożący zuchwale, w obecności innych osób rzeczywiście was uderza i wychodzi. Czy wysłalibyście do niego sekundantów, czy raczej policję? No właśnie - tu leży pies pogrzebany. Pan Korwin jest europosłem i w związku z tym nie można za nim wysłać policji, ponieważ chroni go immunitet. W związku z tym nie tylko może pobić swojego kolegę z Europarlamentu, ale też, gdy ten używa jedynej stosownej metody wyciągnięcia konsekwencji wobec agresora - publicznego ujawnienia incydentu - zwyzywać go od gnid i pochwalić się wybrykiem na swoim blogu.
Janusz Korwin-Mikke: Gdyby wiedział, to bym, zamiast policzkować, napluł mu w twarz…
Póki co widzimy, że osoba mająca usta pełne frazesów o honorze zachowała się w sposób godny plebejusza, a nie osoby szlachetnej i honorowej. Ale przełóżmy to teraz na społeczeństwo. Wyobraźcie sobie tych wszystkich ludzi, którzy regularnie głosują na Janusza Korwina-Mikke w wyborach - do czasów ostatnich eurowyborów zapewniający mu miejsce widoczne w wynikach, chociaż poniżej progu wejścia - oraz tę całą młodzież, która nie ma jeszcze praw wyborczych, ale gardłuje za Korwinem na Facebooku i gdzie tylko się da. Statystycznie jest ich niewielu, ale licząc jednostkowo - cały tłum, prawda? I teraz pomyślcie, że ci wszyscy ludzie dostali właśnie od swojego wodza przyzwolenie na publiczną przemoc według własnego widzimisię, bez żadnych wyrzutów sumienia, za to z prawem chwalenia się swoim barbarzyństwem. Czy sądzicie, że racjonalnie powściągną swoje emocje i zdecydują, że bycie agresywnym chamem zmniejsza ich korzyść?
Tym jednym wybrykiem pan Korwin sprawił, że możemy czuć się mniej bezpieczni. Czy w tej sytuacji rozsądni ludzie nadal powinni się godzić na istnienie tego prowokatora w przestrzeni publicznej? Czy nadal wolno pozwalać mu na propagowanie przemocy, barbarzyństwa, i nienawiści? Czy ludzie pozostaną przekonani, że osobnik w muszce, tytułujący niektórych ludzi jako "W.Czc." czy "J.E." przecież nie może być zły, skoro hołduje takim uroczym staroświeckim formom?
Czy też nareszcie coś pęknie, ktoś postawi na swoim i Janusz Korwin-Mikke zostanie odstawiony na boczny tor, wykluczony ze świata politycznego i publicystycznego poprzez ten sam społeczny konsensus, który zakłada, że ludzie nie powinni bić się po twarzach, który wymusił już dawno temu zakaz pojedynków, który nie pozwala maltretować (czy, cytując pana Korwina, "tresować") dzieci i kobiet?
Jesteśmy pośmiewiskiem świata, krajem, który kojarzy się ze wszystkim, co najgorsze. I jak długo ludzie pokroju Janusza Korwina-Mikke będą przez nas - ogół narodu, do którego przecież należą jego wyborcy - upoważniani do reprezentowania Polski, tak długo ten stereotyp się nie zmieni. Przecież ryba psuje się od głowy...
P.S. Żeby nie było - nie rozgrzeszam żadnego polskiego polityka. Janusz Korwin-Mikke nie jest jedynym "złym" na polskiej scenie politycznej. Jest natomiast najjaskrawszym przykładem tego, że ludzie dopuszczają do polityki każdego, kto jest wystarczająco bezczelny - niezależnie od tego, jak przerażające rzeczy kryją się za jego przekonaniami czy programem.
A jeśli kogoś zastanawia tytuł notki, odsyłam do artykułu "Od wybitej szyby do wybitych zębów" na blogu Kryzysowo.pl - mam nadzieję, że zrozumiecie moje skojarzenie i wyciągniecie wnioski.
Minął pierwszy miesiąc projektu "Rok Bez..." i jestem bardzo niezadowolony z wyników.
Muszę powiedzieć, że kiedy porywałem się na ten projekt, byłem przepełniony takim huraoptymizmem, że nie spodziewałem się pierwszych porażek już na początku czerwca. Dałem sobie specjalnie kilka dni na "rozpęd", które akurat nałożyły się na śmierć generała Jaruzelskiego i cały związany z tym shitstorm w internetach. Udało mi się te dni przetrwać z minimalnym zaangażowaniem (przynajmniej jak na mnie), po czym przyszedł czerwiec. Te wszystkie kontrowersyjne tematy na Fejsbuku. Dyskusje o wyższości czegoś nad czymś. O ile przez większość czasu udawało mi się przemykać obok takich punktów zapalnych, kilkukrotnie zawieszałem oko na czymś niekoniecznie dla mnie istotnym, ale pozwalającym się popisać inteligencją i sarkazmem... po czym wracałem i kasowałem mój komentarz, zanim ktokolwiek odpowiedział. Chociaż nie zawsze. W połowie miesiąca złamałem się i wziąłem udział w kilku dyskusjach, wyjątkowo zirytowany ludzkim chamstwem i nieodpowiedzialnością.
Po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że udostępnianie jakichkolwiek kontrowersyjnych informacji lub wypowiadanie kategorycznych sądów nieuchronnie prowadzi do przepychanek słownych. Tak się składa, że wśród facebookowych znajomych mam przekrój sporej części społeczeństwa: co najmniej dwa pokolenia, wszelkie orientacje polityczne (także dość ekstremalne), różne wyznania, różne filozofie życiowe i doświadczenia. W tej sytuacji każdy temat związany z polityką, religią, społeczeństwem czy ekonomią jest tykającą bombą. Aby nie tonąć w bezsensownych, nie kończących się licytacjach o słuszność, muszę całkowicie unikać udostępniania kontrowersyjnych informacji, nawet, jeśli osobiście bardzo mnie poruszyły i chciałbym otwarcie wygłosić swoją opinię. Moja podświadomość odbiera to jako rodzaj niewoli, chociaż po namyśle uświadamiam sobie zawsze, że niewolą jest właśnie poczucie "konieczności" dzielenia się swoim zdaniem z innymi.
Dość powiedzieć, że pod koniec miesiąca totalnie straciłem samokontrolę. Obwiniam trochę intensywny miesiąc w pracy, skutkujący potrzebą rozładowania frustracji w możliwie nieszkodliwy dla bezpośredniego otoczenia sposób. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej.
Powoli identyfikuję skazy charakteru, które stoją za takim stanem rzeczy. Nie jest za niego odpowiedzialna kłótliwość jako taka - gdybym był w stanie żyć bezkonfliktowo, byłbym szczęśliwym człowiekiem. Moją największą słabością jest świadomość własnej inteligencji połączona z generalnie niską samooceną. Nie mam twardych łokci, nie jestem bezwzględny, nie jestem ze wszech miar zajebisty. Czuję się przez to gorszy, słabszy, mniej istotny. Najprostszym rozwiązaniem jest konflikt, który da mi poczucie dominacji intelektualnej nad innymi, który powoli mi nadać wyraźny sygnał "moje myśli, moje przekonania i moje uczucia mają znaczenie!".
A problem sięga znacznie głębiej. Moja Ania wielokrotnie mówiła mi, że mam tendencję do przemocy werbalnej, w dodatku znacznie bardziej wysublimowanej, niż wyzwiska i chamskie odzywki. Że znęcam się nad ludźmi słowami, torturuję ich i ośmieszam. Zawsze przyznawałem jej rację, ale dopiero teraz zdaję sobie sprawę ze skali tego problemu: dzień bez werbalnego wdeptania w ziemię jakiegoś kulejącego logicznie i emocjonalnie prymitywa jest dla mnie dniem odwyku na "zimnego indyka". Dlatego pod koniec czerwca zachowywałem się już jak narkoman na ciężkim głodzie, nie mogący znaleźć sobie miejsca.
Czerwiec się skończył i natychmiast wystrzeliłem jak chart spuszczony ze smyczy. Jest kilka tematów, na punkcie których jestem drażliwy - i dzisiaj właśnie taki temat został poruszony na Facebooku przez pewnego trolla (a może po prostu idiotę?), w sposób tak chamski i tępy, że nie mogłem sobie odpuścić wejścia w konflikt. Nie w dyskusję, bo dyskusja to wymiana argumentów merytorycznych. Tutaj doszło do zderzenia merytoryki z mitem, oburzenia z chamstwem. Konflikt w czystej postaci. To właśnie skłoniło mnie ostatecznie do decyzji, która rozważałem od jakichś dwóch tygodni: zmiany założeń projektu na lipiec.
Wiem, że pierwotnie miałem odpuścić sobie gry komputerowe. Służą głównie zapchaniu czasu i wyciszeniu nadmiernej aktywności mojego mózgu. Nie kupuję nowych gier i nie mam cierpliwości do wielu starych, więc najczęściej tłukę w World of Tanks albo inne rzeczy wymagające minimalnego wysiłku intelektualnego i zaangażowania emocjonalnego. Przynajmniej tak to wygląda z mojej obecnej perspektywy.
Z kolei "życie online" bardzo mocno angażuje mnie emocjonalnie, a ciągły przepływ informacji zawala mi mózg, nie pozwalając normalnie funkcjonować. Nauczony przykrymi doświadczeniami czerwca stwierdzam, że jedynym sposobem na wyłączenie tego szumu jest odcięcie się od niego.
Brzmi drastycznie? Spokojnie, nie zamykam bloga ani nie znikam kompletnie z sieci - po prostu mocno ograniczam swoją obecność tam, gdzie dopada mnie najwięcej zbędnych informacji. Robię czystkę na Facebooku, zamierzam wchodzić na niego tylko w celach służbowych, blogerskich i żeby sprawdzić prywatne wiadomości. Daję sobie absolutny szlaban na bezsensowne dyskusje - czyli przedłużam temat z czerwca. YouTube i inne serwisy multimedialne - tylko do zapewnienia sobie muzyki w tle (nienawidzę ciszy) i rozwijania interesującej mnie wiedzy (degustacje piwne, tutoriale rzemieślnicze...). Żeby dodatkowo zredukować bałagan, ograniczam dzienną ilość rozrywki komputerowej do dwóch godzin - to obejmuje gry, wiki, komiksy i wszelkie podobne rzeczy. Bez ograniczeń pozostawiam jedynie blogowanie i związane z nim czynności, sprawy służbowe i kontakt mailowy.
Nie zaoszczędzę w ten sposób zbyt wiele czasu - większość miesiąca i tak spędzę w pracy - ale przynajmniej zwiększę swoje moce przerobowe. W czerwcu niewiele z tego wyszło, bo sama moja obecność na Facebooku była wystarczająco rozpraszająca.