Minął pierwszy miesiąc projektu "Rok Bez..." i jestem bardzo niezadowolony z wyników.
Muszę powiedzieć, że kiedy porywałem się na ten projekt, byłem przepełniony takim huraoptymizmem, że nie spodziewałem się pierwszych porażek już na początku czerwca. Dałem sobie specjalnie kilka dni na "rozpęd", które akurat nałożyły się na śmierć generała Jaruzelskiego i cały związany z tym shitstorm w internetach. Udało mi się te dni przetrwać z minimalnym zaangażowaniem (przynajmniej jak na mnie), po czym przyszedł czerwiec. Te wszystkie kontrowersyjne tematy na Fejsbuku. Dyskusje o wyższości czegoś nad czymś. O ile przez większość czasu udawało mi się przemykać obok takich punktów zapalnych, kilkukrotnie zawieszałem oko na czymś niekoniecznie dla mnie istotnym, ale pozwalającym się popisać inteligencją i sarkazmem... po czym wracałem i kasowałem mój komentarz, zanim ktokolwiek odpowiedział. Chociaż nie zawsze. W połowie miesiąca złamałem się i wziąłem udział w kilku dyskusjach, wyjątkowo zirytowany ludzkim chamstwem i nieodpowiedzialnością.
Po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że udostępnianie jakichkolwiek kontrowersyjnych informacji lub wypowiadanie kategorycznych sądów nieuchronnie prowadzi do przepychanek słownych. Tak się składa, że wśród facebookowych znajomych mam przekrój sporej części społeczeństwa: co najmniej dwa pokolenia, wszelkie orientacje polityczne (także dość ekstremalne), różne wyznania, różne filozofie życiowe i doświadczenia. W tej sytuacji każdy temat związany z polityką, religią, społeczeństwem czy ekonomią jest tykającą bombą. Aby nie tonąć w bezsensownych, nie kończących się licytacjach o słuszność, muszę całkowicie unikać udostępniania kontrowersyjnych informacji, nawet, jeśli osobiście bardzo mnie poruszyły i chciałbym otwarcie wygłosić swoją opinię. Moja podświadomość odbiera to jako rodzaj niewoli, chociaż po namyśle uświadamiam sobie zawsze, że niewolą jest właśnie poczucie "konieczności" dzielenia się swoim zdaniem z innymi.
Dość powiedzieć, że pod koniec miesiąca totalnie straciłem samokontrolę. Obwiniam trochę intensywny miesiąc w pracy, skutkujący potrzebą rozładowania frustracji w możliwie nieszkodliwy dla bezpośredniego otoczenia sposób. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej.
Powoli identyfikuję skazy charakteru, które stoją za takim stanem rzeczy. Nie jest za niego odpowiedzialna kłótliwość jako taka - gdybym był w stanie żyć bezkonfliktowo, byłbym szczęśliwym człowiekiem. Moją największą słabością jest świadomość własnej inteligencji połączona z generalnie niską samooceną. Nie mam twardych łokci, nie jestem bezwzględny, nie jestem ze wszech miar zajebisty. Czuję się przez to gorszy, słabszy, mniej istotny. Najprostszym rozwiązaniem jest konflikt, który da mi poczucie dominacji intelektualnej nad innymi, który powoli mi nadać wyraźny sygnał "moje myśli, moje przekonania i moje uczucia mają znaczenie!".
A problem sięga znacznie głębiej. Moja Ania wielokrotnie mówiła mi, że mam tendencję do przemocy werbalnej, w dodatku znacznie bardziej wysublimowanej, niż wyzwiska i chamskie odzywki. Że znęcam się nad ludźmi słowami, torturuję ich i ośmieszam. Zawsze przyznawałem jej rację, ale dopiero teraz zdaję sobie sprawę ze skali tego problemu: dzień bez werbalnego wdeptania w ziemię jakiegoś kulejącego logicznie i emocjonalnie prymitywa jest dla mnie dniem odwyku na "zimnego indyka". Dlatego pod koniec czerwca zachowywałem się już jak narkoman na ciężkim głodzie, nie mogący znaleźć sobie miejsca.
Czerwiec się skończył i natychmiast wystrzeliłem jak chart spuszczony ze smyczy. Jest kilka tematów, na punkcie których jestem drażliwy - i dzisiaj właśnie taki temat został poruszony na Facebooku przez pewnego trolla (a może po prostu idiotę?), w sposób tak chamski i tępy, że nie mogłem sobie odpuścić wejścia w konflikt. Nie w dyskusję, bo dyskusja to wymiana argumentów merytorycznych. Tutaj doszło do zderzenia merytoryki z mitem, oburzenia z chamstwem. Konflikt w czystej postaci. To właśnie skłoniło mnie ostatecznie do decyzji, która rozważałem od jakichś dwóch tygodni: zmiany założeń projektu na lipiec.
Wiem, że pierwotnie miałem odpuścić sobie gry komputerowe. Służą głównie zapchaniu czasu i wyciszeniu nadmiernej aktywności mojego mózgu. Nie kupuję nowych gier i nie mam cierpliwości do wielu starych, więc najczęściej tłukę w World of Tanks albo inne rzeczy wymagające minimalnego wysiłku intelektualnego i zaangażowania emocjonalnego. Przynajmniej tak to wygląda z mojej obecnej perspektywy.
Z kolei "życie online" bardzo mocno angażuje mnie emocjonalnie, a ciągły przepływ informacji zawala mi mózg, nie pozwalając normalnie funkcjonować. Nauczony przykrymi doświadczeniami czerwca stwierdzam, że jedynym sposobem na wyłączenie tego szumu jest odcięcie się od niego.
Brzmi drastycznie? Spokojnie, nie zamykam bloga ani nie znikam kompletnie z sieci - po prostu mocno ograniczam swoją obecność tam, gdzie dopada mnie najwięcej zbędnych informacji. Robię czystkę na Facebooku, zamierzam wchodzić na niego tylko w celach służbowych, blogerskich i żeby sprawdzić prywatne wiadomości. Daję sobie absolutny szlaban na bezsensowne dyskusje - czyli przedłużam temat z czerwca. YouTube i inne serwisy multimedialne - tylko do zapewnienia sobie muzyki w tle (nienawidzę ciszy) i rozwijania interesującej mnie wiedzy (degustacje piwne, tutoriale rzemieślnicze...). Żeby dodatkowo zredukować bałagan, ograniczam dzienną ilość rozrywki komputerowej do dwóch godzin - to obejmuje gry, wiki, komiksy i wszelkie podobne rzeczy. Bez ograniczeń pozostawiam jedynie blogowanie i związane z nim czynności, sprawy służbowe i kontakt mailowy.
Nie zaoszczędzę w ten sposób zbyt wiele czasu - większość miesiąca i tak spędzę w pracy - ale przynajmniej zwiększę swoje moce przerobowe. W czerwcu niewiele z tego wyszło, bo sama moja obecność na Facebooku była wystarczająco rozpraszająca.
Czas... start.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz