Dla porządku muszę zacząć od informacji, że jestem wielkim misiołnikiem... ekhm, miłośnikiem stylu American Pale Ale. Po prostu jest coś takiego w jasnych, rozsądnie chmielonych ale'ach, zwłaszcza na chmielach amerykańskich, że w moim odbiorze trudno je spaprać. Jasne, wady piwa zdarzają się nawet najlepszym, ale od strony kompozycji rzadko zdarza mi się trafić na takie APA, od którego by mnie odrzuciło. Dlatego do degustacji Rocknrolla z Browaru Kingpin podszedłem z dużym entuzjazmem. Po średnim (acz pijalnym) Berserkerze i niezbyt zachwycającym, cierpkim Muerto miałem nadzieję na coś, co zrehabilituje Kinpina w moich oczach i zachęci do oczekiwania na kolejne ich piwa.
Butelkę nabyłem w moim zwykłym punkcie zaopatrzenia, czyli w Chmielu i Słodzie. Uroczo brzydki świniak z muttonchopami, fajkiem w ryju i kolczykiem w uchu obiecuje nam, że dostaniemy aromatycznego kopa skórki pomarańczowej i werbeny. Czemu nie? Otwieram butelkę, niucham szyjkę (z butelki idzie aromat cytrusów z lekką tropikalną nutą) i przelewam zawartość do szkła.
Kingpin Rocknrolla bezpośrednio po przelaniu do szkła.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to wyraźna mętność i złoty, wpadający w jasny bursztyn kolor. Ostatnio pite piwa przyzwyczaiły mnie do solidnej piany - tutaj jednak jest ona mizerna i bardzo szybko opada, praktycznie nie znacząc szkła. Jedynie jej cienka warstewka nalega na powierzchni piwa prawie do samego końca degustacji. Zapach w szklance jest już mniej skoncentrowany, czuć przede wszystkim słodkie nuty owocowe (z dominującym cytrusem), ale gdzieś zza tego wszystkiego wychylają łeb drożdże. Rozumiem, że piwo jest niefiltrowane, ale jeśli pijąc je mam skojarzenia z surowym ciastem na pizzę, to chyba coś nie wyszło. Na szczęście drożdże chowają się znów w tle po pierwszym łyku, w którym na kubki smakowe idzie mi przyzwoita dawka goryczki. Przez podniebienie przelewają się cytrusy i owoce tropikalne, chociaż z dziwnym, "nieświeżym" elementem. Wyraźne nagazowanie szczypie w język, którego czubek drętwieje mi, jakbym polizał przekrojoną skórkę grejpfruta; równocześnie na korzeniu języka czuję wrażenie, jakbym zjadł za dużo kandyzowanej skórki pomarańczowej. Ogólne wrażenie jest... dziwne. Rocknrolla okazuje się pijalny, ale w żadnym momencie nie dorósł do moich oczekiwań. Nie uratował go nawet udział mojego ulubionego chmielu - Simcoe.
Pięć minut później mój żołądek daje znać czkawką i zgagą, co myśli o wypitym przeze mnie piwie. Ech. Spodziewałbym się takiej reakcji po Muerto - cierpkim i doprawionym syropem z cukru inwertowanego - ale nie po lekkiej, orzeźwiającej APA. Niestety, z całej trójki najlepszy okazał się Berserker, mimo, że pierwotnie również się na nim zawiodłem. Żadnego z tych trzech już raczej nie kupię; jeśli na półkach pojawi się coś nowego od Kingpina, to spróbuję, ale na pewno nie będę już miał wielkich oczekiwań - i jest mi z tego powodu cholernie przykro.
Po wczorajszym ponownym zawodzie związanym z browarem Kingpin (Muerto niczego nie urywa - chociaż możliwe, że ja po prostu nie czuję magii pumpkin ale, zwłaszcza doprawionego na kwaśno), postanowiłem dziś obniżyć loty. Do szkła poszły dwa piwa z Manufaktury Piwnej (czyli, jeśli ktoś dał się zwieść eleganckiej nazwie - Browar Jabłonowo, tylko w wersji dla piwnych nowicjuszy, a nie ignorantów).
Altbier okazał się całkiem przyjemny, chociaż ciut za ciężkawy jak na mój gust i chyba trochę za słodki. Możliwe, że miałem nieco przestawiony smak, bo piłem go w przerwach przy sprzątaniu, a to nie sprzyja koncentracji na piwie. Zresztą moje dotychczasowe spotkania z altbierem dotyczyły wyłącznie Starego Ale Jarego Pinty, który jest mocniej chmielony i zapewne trochę bardziej dopracowany. Jeśli ktoś chciałby poszerzyć moje horyzonty, to chętnie dam się wyciągnąć na altbiera przy jakiejś okazji.
Dubel - z założenia doppelbock - był również bardzo sympatyczny, ale nie poczułem "bogatości", która z założenia charakteryzuje ten styl. W zapachu nieco karmelowy i wyczuwalnie alkoholowy. W smaku wyraźnie nastawiony na słód, z karmelowymi nutami i chyba jednak odrobiną palenia. Mam też wrażenie, że gdzieś w tle pełzała lekka cierpkość, której w doppelbocku nie powinno być w ogóle.
Przede mną jeszcze spory kawałek wieczoru i - mam nadzieję - dwa wolne dni, więc może wreszcie odrobię piwnomiśkowe zaległości. Jeśli się uda, to spodziewajcie się nowego wpisu na blogu najpóźniej pojutrze.
Listopad to chyba najbardziej znienawidzony przeze mnie miesiąc w roku. Generalnie nie cierpię jesieni i niespecjalnie lubię zimę, ale listopad jest najgorszy - z dnia na dzień jest coraz zimniej i ciemniej, a tak daleko jeszcze do przesilenia zimowego, niosącego obietnicę, że dalej będzie już lepiej. Nie bez powodu początek listopada był święcony w wielu kulturach jako punkt przełomowy, koniec tej jasnej, "dobrej" części roku. Wiem, że nie jestem odosobniony w mojej opinii na temat tego miesiąca - dowodem niech będzie obrazek, który ostatnio intensywnie krąży po Facebooku.
Dziś trafiłem na niego na tablicyORIMONO, z komentarzem "W takim razie nie ma co się przejmować poniedziałkiem, prawda?". Poprzeżuwałem przez chwilę tę myśl i doszedłem do wniosku, że zawiera ona fundamentalny błąd: zakłada, że poniedziałki w listopadzie tracą swoją codzienną poniedziałkowość na rzecz listopadowości. Tymczasem jest wręcz przeciwnie: listopadowy poniedziałek łączy w sobie poniedziałkowość poniedziałkową i listopadową. O ile bardziej poniedziałkowy jest więc listopadowy poniedziałek?
Zgodnie z tezą autora grafiki, listopad kumuluje w sobie moc poniedziałków z całego roku; załóżmy, że chodzi o poniedziałki inne niż listopadowe, w przeciwnym razie wpadlibyśmy w pętlę logiczną.. Listopad ma 30 dni. Nie-listopadowych poniedziałków będzie w tym roku 48. To oznacza, że na każdy dzień listopada przypada z reszty roku poniedziałkowość o mocy 48/30, czyli 1,6. To jest nasza dzienna poniedziałkowość listopadowa. Każdy poniedziałek w listopadzie ma jeszcze swoją poniedziałkowosć poniedziałkową o mocy 1. Oznacza to, że całkowita poniedziałkowość listopadowego poniedziałku wynosi 1 + 1,6 = 2,6. Inaczej - w listopadowym poniedziałku jest 260% poniedziałku.
Dla lepszego uświadomienia tego, jak potężna jest ta wartość, przemnóżmy ją przez ilość godzin pracy w zwykły dzień powszedni. Jak wiadomo, cywilizowany człowiek pracujący na etacie siedzi w pracy 8 godzin i urywa się natychmiast, gdy tylko wybije fajrant. Ciężko wysiedzieć osiem godzin w poniedziałek, prawda? To teraz wyobraźcie sobie, że zgodnie z powyższymi wyliczeniami, każdy listopadowy poniedziałek odczuwacie tak, jakbyście o innej porze roku siedzieli w pracy przez 8 x 2,6 = 20,8 godzin.
20 godzin i 48 minut. Sorry, ale jest się czym przejmować. Bardzo.
Na odtrutkę po tych toksycznych obliczeniach i marudnych wnioskach - małe olśnienie muzyczne. Jestem wielkim fanem zespołu Tiamat, ale kiedy wsłuchuję się w teksty Edlunda, często odnoszę wrażenie, że albo poetyzuje tak surrealistycznie, że tekst zatraca pierwotny sens, albo po prostu zmaga się z językiem i tematyką. Wielokrotnie jednak jakaś luźna myśl albo przypadkiem wygrzebana skądś informacja całkowicie zmieniała moje zrozumienie którejś piosenki... i właśnie to stało się dzisiaj, kiedy marudziłem na temat listopada jako "najciemniejszego" miesiąca w roku.
Posłuchajcie uważnie drugiej zwrotki:
Teraz chmury wiszą tak nisko i malują świat śniegiem
Równonoc już dawno minęła... oto koniec lata.
Koniec lata kojarzy się właśnie z równonocą jesienną - przecież wtedy właśnie zaczyna się kalendarzowa i astronomiczna jesień. Tymczasem tutaj Edlund wyraźnie śpiewa, że już dobrze po równonocy, pada śnieg i w ogóle wilki wyją - i co, teraz dopiero skończyło się lato?
Owszem, jeśli pogrzebać w etymologii nazw pogańskich świąt. Jeden ze staroirlandzkich zapisów nazwy Samhain brzmiał Samfuin. Jedno z wytłumaczeń tego zapisu (przez lingwistów uważane za niepoprawne, ale nadal dość popularne) wywodzi je od słów sam ("lato") i fuin ("koniec"). Nie zdziwiłbym się wiec, gdyby Edlund nawiązał właśnie do tej etymologii - i nagle całość brzmi bardzo logicznie. Samhain, "koniec lata", wypada w pół drogi między równonocą jesienną a zimowym przesileniem. Początek listopada, chmurny, ciemny i niekiedy już śnieżny, to idealny czas na to, żeby pogrążyć się w tęsknocie za latem i myśleć, że lepiej już nie będzie.
Miała być odtrutka, a wyszło depresyjne ponuractwo á la Niedźwiedź. Ale przynajmniej już wiemy, dlaczego listopadowe poniedziałki są takie straszne...
"Są takie chwile w życiu żółwia"... eee, to nie ta bajka (chociaż wolałbym, żeby tak było). Jeszcze raz.
Są takie chwile, kiedy człowiek patrzy na coś, co mu nie wychodzi, i po prostu rzuca to w kąt, albo po prostu do śmietnika. Nie inaczej jest dziś ze mną i projektem "Rok Bez...". Po pięciu miesiącach uświadomiłem sobie, że to świetne rozwiązanie dla ludzi, których życie jest względnie uporządkowane, w głowie nie latają luzem żadne części, a celem jest dodatkowe usprawnienie i tak sprawnego układu. Ja natomiast jestem chodzącą dysfunkcją, niezbyt dumnym członkiem polskiego trzydziestoletniego prekariatu, a moje życie obraca się głównie wokół zwleczenia tyłka z łóżka i pójścia na kolejny dzień do roboty, od której potrzebuję prawdziwego, uczciwego i oczywiście niemożliwego urlopu. Tak, dobrze czytacie. Moja praca, która od ponad roku definiuje sporą część moich zainteresowań i stylu bycia, staje się dla mnie ciężarem. To nie to, że przestałem lubić piwo (herezja!), znielubiłem ludzi bardziej niż zwykle czy coś w tym stylu. Po prostu - jestem zmęczony i potrzebuję oddechu, a zamiast tego rośnie mi lista obowiązków. Wszystkie moje twórcze pomysły leżą odłogiem, bo wymagają zbyt dużych nakładów wolnego czasu, koncentracji i czystej radochy tworzenia. Piwo odłożone do zrecenzowania miesiąc temu - Black AIPA od Birbanta - leży w szafce i płacze. Nawet konkretna wycieczka do kuchni udaje mi się tylko w ramach jakiejś dużej akcji, która odrywa mnie na moment od szarej rzeczywistości.
Dlatego stwierdziłem, że daruję sobie zabawy, które nie wpisują się w moje możliwości. Zamiast tego, małymi krokami, zacznę porządkować swoje życie. W sumie to już zacząłem, łapiąc okazję do pogrzebania w mojej łepetynie, czego skutkiem jest - mam nadzieję, że pierwszy z wielu - wpis "Szkice pazurem". Chyba czas przypomnieć sobie, po co mi Bozia dała (podobno genialny) mózg. I zacząć go kreatywnie używać, póki mnie wczesny Alzheimer nie dopadł.
Raportu za październik nie składam, bo nie ma czego.
Bezsilność. Jest moim najgorszym lękiem, kiedy jej nie odczuwam - czająca się gdzieś tuż za granicą świadomości, nierzeczywista, ale jednak oddziałująca na mnie przez swoją nieobecność. Jest kompletnym koszmarem, kiedy przyjdzie - nagle prawdziwa, nieunikniona, samopotęgująca w swojej obezwładniającej naturze.
To nie jest ta zwykła, ludzka "bezsilność", której można stawić czoła; ta, która naciskając na ludzi równocześnie podsyca ich bezradny opór. Taka "bezsilność" jest śmieszna, bo robiąc z człowieka desperata, prowokuje go do przełamania jej.
Prawdziwa Bezsilność jest czymś gorszym. To nie odpływ sił czy kruchość niezahartowanej woli. Wobec tej Bezsilności uświadamiam sobie, że nie mogę zrobić absolutnie nic, aby ją przełamać lub przynajmniej złagodzić jej następstwa. Czasem to bezsilność kosmiczna - nie tylko ja, ale nikt na świecie nie byłby w stanie nic poradzić. Tę jestem w stanie przeżyć, niczym nocny koszmar, z którego budzę się i przez resztę dnia odzyskuję spokój. Kiedy indziej to Bezsilność cicha, wewnętrzna, i ta jest najgorsza: kiedy wiem, że wyrasta ze mnie, z moich własnych słabości i braków. Jej współistnienie ze mną jest wyrokiem: jak długo istnieję ja, tak długo ona będzie przychodzić, odbierać mi wszystko, na czym mi zależy, po czym odchodzić z niewypowiedzianą - nie wymagającą wypowiedzenia - obietnicą powrotu.
A ja, związany z nią losem i naturą, będę czekał. Pełen zabobonnego lęku, kiedy ten cień zza granic świadomości znów przejdzie na moją stronę rzeczywistości. Pełen naiwnej nadziei, że następnym razem...
=+=
Kiedyś czerpałem wielką kreatywną radość z brania pod pióro (lub na klawiaturę) jakiejś koncepcji, stanu emocjonalnego lub luźnego zlepku myśli. Potrafiłem zapisać całe strony psychobełkotem (przepraszam, "strumieniem świadomości"), prozą eksperymentalną, dziwacznymi wierszami. Pewnie gdzieś jeszcze krąży po internecie mój schizowaty tekst o snach i psach. Potem moja dzika twórczość ograniczyła się do nieprzytomnego bazgrolenia dziwnych wzorków z dna podświadomości ("joga umysłu", jak to z Anią nazywamy), a ostatnio przymarła całkowicie. Jestem właśnie w trakcie pisania notki na ten temat, będącej zresztą wyrazem stanu emocjonalnego, którego naturę opisałem powyżej.
Na ile powyższy opis jest prawdziwy? Na pewno czytaliście różne książki "oparte na prawdziwych wydarzeniach". Wiecie, że są wśród nich dopracowane i wierne dokumenty, ale i luźne adaptacje, których realni bohaterowie krzywią się i oburzają w czasie lektury. Mój opis jest oparty na prawdziwych emocjach. Sami zdecydujcie, jak bardzo przekłada się na rzeczywisty stan mojego ducha i umysłu. Dla mnie była to przede wszystkim okazja, aby znów rozprostować odrobinę łapy (bo przecież nie skrzydła - skrzydlaty Niedźwiedź, absurdalny pomysł!) i wybrać się na grafomańską przechadzkę po kreatywnej części mojego mózgu. Strasznie tu wszystko zakurzone, zapuszczone, chwasty jakieś rosną... Ekhm. Zainspirował mnie konkurs na Facebooku, organizowany przez stronę "Nie jestem statystycznym Polakiem, lubię czytać książki" - konkurs niezbyt "literacki", ale co tam. Spiritus flat, ubi vult, czy jakoś tak.
Jeśli będę miał jeszcze jakieś napady grafomanii czy innej dzikiej i żenującej kreatywności, znajdziecie je tutaj pod etykietką "Szkice pazurem" - bo jak się błaźnić, to publicznie i z klasą.
Rekomendacja muzyczna na dziś: Guilt Machine, On this perfect day. Ten album towarzyszył mi w trakcie pisania i prawdopodobnie udzielił mi się jego nastrój. Próbka poniżej.
11 listopada. Tradycyjnie już w ten dzień nie wybieram się na miasto, wiedząc dobrze, że rozgrywające się w Centrum zadymy popsują mi humor. Zwykle siedzę po prostu w domu, jak w zwykły wolny dzień, co najwyżej wywieszając na balkonie flagę.
W tym roku jednak postanowiłem zrobić coś pozytywnego. Coś dla zabawy. Paweł z bloga Chleby.info nakręcił (chyba nie pierwszy raz) świetną inicjatywę pod tytułem "Farsz Niepodległości". Idea jest prosta: zamiast tłoczyć się w pochodach itp., siedzimy w kuchni. Zamiast odpalać race, zapalamy kuchenki. Zamiast maszerować... faszerujemy. I przypominamy sobie, że słowo "uczta" pochodzi od "uczcić". Przynajmniej tak tę ideę zrozumiałem ja, a sądzę, że inni uczestnicy raczej nie będą mieli do tej interpretacji zastrzeżeń.
Nienawidzę sprzątać i zmywać po kuchennych eksperymentach. Muszę mieć czas i siły, żeby wejść do kuchni w celu gotowania, a nie szybkiego przegryzienia byle czego. Nie zmienia to faktu, że bardzo lubię gotować, szczególnie w towarzystwie, a dzisiejsze święto dało mi rzadką szansę bycia w domu i nie przejmowania się absolutnie pracą. Jak mógłbym nie skorzystać?
Zasadą Farszu Niepodległości jest to, że przygotowywane danie ma być faszerowane. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o akcji, przed oczami stanęła mi pieczona, nadziewana gęś świętomarcińska... a potem szybko skonfrontowałem marzenia z rzeczywistością (oraz Anią) i ustaliliśmy, że będą pierogi albo gołąbki. Z racji kiepskiego wyposażenia kuchni - oraz niskoglutenowej diety Ani - wybraliśmy tę drugą opcję.
Przepisu nie podam, ponieważ głównie improwizowaliśmy, z niewielką pomocą książki Współczesna kuchnia polska Henryka Dębskiego (Wydanie II, Wydawnictwo Interpress, 1985). Farsz zrobiliśmy z gotowanego ryżu i mielonego mięsa wieprzowo-wołowego, doprawionego natką pietruszki, koperkiem, solą i czarnym pieprzem. Sos - z bulionu wołowego z kostki oraz przecieru pomidorowego (nie koncentratu).
Gołąbki po nowodworsku, podejście pierwsze.
Były to nasze pierwsze, ale na pewno nie ostatnie gołąbki. Pół główki kapusty zostało na jutro - będę tylko musiał dorobić farszu. I tym razem przyhamować z natką pietruszki, bo trochę przeholowaliśmy.
W ramach bonusu - linki do innych uczestników-blogerów, żebyście mogli zobaczyć te wszystkie niesamowite pyszności, które powstały w ramach akcji:
Oprócz tego na stronie akcji znajdziecie dania uczestników, którzy nie prowadzą blogów. A jeśli chcecie wziąć udział, to jeszcze nie jest za późno. Odhaczcie się na wydarzeniu na FB i do kuchni marsz robić farsz!
This is Halloween, this is Halloween... Wigilia Wszystkich Świętych, jak kto woli, albo po prostu 31 października. Jak co roku od ładnych kilku(nastu?) lat, w ostatnich dniach Polacy mają kolejny powód do kłótni. Media wrzą, wierzący i niewierzący wszelkich odmian przerzucają się argumentami, a z ich braku - inwektywami. Puszczać dzieci na imprezy z dreszczykiem, czy to już czarna msza? Pozwalać im dzwonić do domów o cukierki, czy wybić takie demoniczne żebractwo z głowy? Czy Halloween jest obcym, złym, satanistycznym/komercyjnym wzorcem kulturowym, czy też nieszkodliwą zabawą, a może czymś jeszcze innym?
Oczywiście, "Miłujcie się!" jest czasopismem katolickim i swoim wiernym ma prawo przekazywać takie treści, jakie redakcja uzna za stosowne, a Kościół za dozwolone. Rozumiem też, że każdy katolik ma święty obowiązek ewangelizacji swoich bliźnich. Trzeba jednak powiedzieć głośno "STOP!", gdy katolicka gazeta nawołuje do "nawracania" cudzych dzieci bez wiedzy i zgody ich rodziców. Wielu działaczy katolickich ma usta pełne frazesów na temat dobra dzieci, nie wypaczania ich umysłów itp. - co jednak, jeśli dziecko pochodzi z rodziny, która w pełni świadomie praktykuje inną religię? Religię, dla której Halloween może być integralną częścią otoczki kulturowej, a przynajmniej zjawiskiem kompletnie nieszkodliwym? Czy w tej sytuacji obcy człowiek, nie wiedzący nic o dziecku, ma prawo samowolnie ingerować w jego rozwój duchowy? Z punktu widzenia Kościoła katolickiego - zapewne ma. Z punktu widzenia prawa świeckiego i zwykłej, pozareligijnej ludzkiej moralności - ma prawo co najwyżej powiedzieć "nie", zamknąć drzwi i wrócić przed telewizor w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Ewentualnie rozwinąć odmowę do "nie, tutaj nie świętujemy" - co zresztą nie wymagałoby wyjaśnienia w USA, kraju najintesywniej świętującym Halloween, gdzie "nawiedza się" tylko domy odpowiednio udekorowane.
Przejdźmy jednak do kwestii "satanizmu", "obcych wzorców kulturowych" i podobnych rzeczy. Być może już kiedyś o tym wspominałem, ale od lat wyznaję zasadę, że każdy czyn - może z wyjątkiem tych, które niezaprzeczalnie krzywdzą innych ludzi - należy oceniać po intencjach.
Jeśli ktoś traktuje swoją celebrację Halloween w kategoriach szerzenia mrocznych wpływów Szatana, to w oczywisty sposób zasługuje na nieufność i krytykę ze strony osób wierzących w Szatana jako siłę zła, a być może także reszty społeczeństwa (w końcu niezależnie od przekonań, człowiek zwykle pragnie dobra - jeśli nie powszechnego, to przynajmniej własnego).
Jeżeli traktuje ten dzień jako element swoich wierzeń, ale wierzenia te istnieją w całkowitym oderwaniu od religii tradycyjnie odżegnujących się od Halloween - to powinni liczyć się z negatywną reakcją co bardziej radykalnych innowierców, ale mają zarazem pełne prawo do własnych praktyk religijnych i mogą, a nawet powinni, oczekiwać szacunku (a choćby i niechętnego).
A osoby, dla których jest to okazja typowo popkulturowa, pozbawiona jakiegokolwiek wymiaru duchowego, a opierająca się o ludzkie zamiłowanie do makabry i rozmaitych mitów? Można dyskutować, na ile potrzebne im jest to święto (w końcu mogą imprezować i urządzać maskarady w dowolnym innym czasie), ale agresywne odmawianie im prawa do zabawy kwalifikuje się raczej na listę zachowań chamskich, niż chwalebnych.
Jeśli natomiast chodzi o wzorce kulturowe, to ich "obcość" jest mocno wątpliwa. O ile nie wyznaje się religii o niezmiennie egzotycznych korzeniach i nie uznającej żadnych obcych domieszek kulturowych (jak islam czy ortodoksyjny judaizm), to będąc Europejczykiem trzeba zaakceptować fakt, że pochodzi się z wielkiego tygla kulturowego. Kościół katolicki nie ukrywa nawet, że dzień Wszystkich Świętych został ustanowiony celem "przejęcia" wcześniejszego pogańskiego święta. Podobna jest zresztą geneza wielu innych świąt i zwyczajów chrześcijańskich... W popkulturze to zjawisko ma nawet swoją nazwę: hijacked by Jesus. Jes to zjawisko o tyle smutne, że trącące hipokryzją - ten sam Kościół, który potępia bałwochwalstwo, przejął "bałwany" i pogańskie rytuały, przebierając je jedynie w ładne, anielsko-święte szatki. A teraz, gdy okazało się, że stare tradycje przeżyły w ukryciu i dostosowały się do nowych czasów, często tracąc zresztą swój religijny charakter, Kościół ponownie próbuje tej starej i nieco zdyskredytowanej taktyki, organizując "pochody świętych" pod hasłem Holy Wins... co zresztą zdaje się być zjawiskiem specyficznym dla Polski i jej schizofrenicznej odmiany katolicyzmu.
Nieszablonowa dyniowa latarenka.
(źródło: Dom Mokoszy)
Sam obchodzę Halloween w sposób czysto świecki, wyrastający z mojego zamiłowania do lekkiej makabry, a zarazem z pełną świadomością, że okazja ta stanowi echo dawnej, przedchrześcijańskiej kultury naszych przodków. Dyniowy Jack'o'Lantern jest przecież tylko bardziej wystawną i unowocześnioną wersją starożytnych latarenek, a przy okazji warzywną wariacją na temat słowiańskiej karaboszki i - być może - bliskim kuzynem zaduszkowych zniczy. Karmienie małych upiorków cukierkami to symboliczne dzielenie się wieczerzą z przodkami i przekupianie niespokojnych duchów, znane przecież także z "literatury narodowej"... Dekorowanie domów pajęczynami i nietoperzami, przebieranie się (niekoniecznie za straszydła)? Dalekie echo celtyckiego Samhain*, z jego wygaszonymi ogniami, pustymi domami i ukrywaniem się przed złymi mocami. Rozpoznaję symbolikę i nie boję się obracać w jej kręgu, tak samo, jak nie bałbym się wziąć udziału w chińskim Nowym Roku i nie widzę nic zdrożnego w życzeniu znajomym muzułmanom szczęśliwego Ramadanu. Z szacunkiem, ale bez osobistego duchowego zaangażowania. I tak samo nie magluję światopoglądowo księży chodzących po kolędzie, chociaż jako osoba mająca na pieńku z ich organizacją miałbym do tego pełne prawo... i pewnie kiedyś, po wyczerpaniu mojej cierpliwości, zacznę, jeśli Kościół i jego świeccy wojownicy nie zaczną szanować tych, którzy się z nim nie identyfikują.
Swoją drogą, a propos chodzenia po kolędzie - czym różnią się pochody kolędników od pytających o cukierki upiorków? Z tradycjami chrześcijańskimi kolędowanie ma tyle wspólnego, że odbywa się przy okazji Bożego Narodzenia, podobnie jak nawiedzanie na Halloween odbywa się przy okazji Wigilii Wszystkich Świętych. Jaka jest różnica między Mumią, Drakulą i Wilkołakiem, a Diabełkiem, Aniołkiem, Śmiercią i Turoniem?
Taka luźna myśl do przeżuwania wraz z jutrzejszym pocmentarnym obiadem.
A na koniec - muzyka trochę z innej bajki, a może i niekoniecznie. Trafiłem na ten album całkiem przypadkiem na YouTube. Polecam na halloweenowe imprezy w punk rockowych klimatach.
____________
*Uprzedzając oburzenie rodzimowierców i entuzjastów słowiańszczyzny: czuję się Słowianinem, ale podobnie jak chrześcijaństwo, tak i kultura słowiańska nie istnieje w próżni. Tereny Polski były zawsze miejscem styku wielu kultur europejskich i nie wyobrażam sobie, aby nie istniało żadne pokrewieństwo między tak bliskimi sobie tradycjami, jak Samhain i Dziady, skoro można wytropić zbieżności między tworami tak odległymi kulturowo, jak baśnie braci Grimm i jorubijskie podania ludowe.
Łamiąca wiadomość: żyję. Nie umarłem, nie zarzuciłem bloga - po prostu nie mam czasu, sił i pomysłów, żeby pisać moje typowe, rozwlekłe monologi. Dlatego dzisiaj krótko (albo i nie...) i geekowato.
Odkąd grywam w jakiekolwiek gry, zawsze lubiłem ciekawe fabuły i wyraziste postacie. Czasem jednak zdarzało się, że tło zarysowane było w bardziej interesujący sposób, niż główne wątki i bohaterowie. Po prostu kryło się w tym tle coś, co człowiek chciał poznać bliżej. Ale jak wiadomo, gra ma swój początek, fabułę i koniec - często zresztą bardzo linearne. Niektóre, cieszące się większym zainteresowaniem, dorabiały się dodatków w postaci książek, komiksów czy nawet filmów. Niewiele jest jednak uniwersów tak rozbudowanych, jak świat Warcrafta.
I wiecie co? Zachwyca mnie to, jak Blizzard potrafi najmniejszym pierdółkom dać życie, historię i przyszłość. Ta myśl chodziła za mną od dłuższego czasu, ale dziś uświadomiłem sobie, jak bardzo jest trafna. Poczytajcie zresztą sami. Przejrzyjcie komentarze do dwóch postaci (ostrożnie - wizyta pod tymi linkami może się skończyć kilkugodzinną sesją wikiwalkingu, więc w razie czego nie miejcie do mnie pretensji o to, że odebrałem wam cały niedzielny wieczór):
I chociaż nie grywam na oficjalnych serwerach, czuję teraz potrzebę, żeby to zmienić - stworzyć sobie łotrzyka, wyciągnąć go na odpowiedni poziom, a potem zaczaić się na Yorika i po prostu popodsłuchiwać. Czy to tylko plotka, stworzona przez graczy z nadaktywną wyobraźnią, czy ten yaungol o pysku taurena rzeczywiście wspomina inne czasy i inną osobę, która umarła w podziemnym doku na południe od Moonbrook? A nawet jeśli nie, to pamiątki po tamtym starym piracie same opowiadają pewną historię...
Od dawna wiadomo, że Blizzard po prostu reaguje na swoich fanów. Powiecie, że Blizzard tak naprawdę leje na fanów i po prostu tłucze kasę - żeby tłuc kasę, trzeba zatrzymać klientów przy sobie. W ten czy inny sposób. Polubili tego starego byka, więc czemu nie miałby dostać drugiej szansy? Starzy gracze, pamiętający jeszcze czasy TBC czy nawet Vanilli, będą chcieli wrócić do gry, choćby po to, żeby ponapawać się tym małym ukłonem w stronę ich wspomnień. Powiedzcie mi, ile firm słucha głosu swoich fanów i klientów do tego stopnia? Ile firm umieszcza w swoim produkcie gustowne i ciekawe odwołania nie tylko do własnych pracowników, zmarłych w trakcie produkcji, ale i do swoich krytyków?
A czemu tak bardzo poruszyła mnie rzecz tak mała i nieistotna? Pewnie z powodu nawracającej w różnych dziwnych momentach apofenii. Często czuję, że świat dookoła mnie układa się w konkretne wzorce, chociaż na pozór wydaje się kompletnym chaosem. I kiedy dziś przypadkiem trafiłem na artykuł o Yoriku, od razu przypomniała mi się myśl, która chodzi za mną od kilku dni:
Ciekawe, czy w WoW będzie można zobaczyć młodego Saru (jeszcze nie Steelfury, bo dzieciak) dmącego w miechy gdzieś w draenorskich kuźniach klanu Czarnej Skały czy Wojennej Pieśni. Nieopierzonego terminatora, nieświadomego tego, że w innej wersji historii został mistrzem kowalskim, dorobił się własnego warsztatu w dużym mieście na obcej planecie i miał dwie fajne, zaangażowane w jego pracę córki.
I tak jak w przypadku Yorika, czuję wielką chęć przekonania się o tym osobiście. Tym razem to mój osobisty pomysł, którego pewnie nikt w Blizzardzie nie podchwycił - chociaż kto wie, może? Może ktoś lubi, tak samo jak ja, wpadać do kuźni Saru na sesję robótek ręcznych w metalu, albo po prostu siedzieć i patrzeć, jak razem z Sumi i Tumi kują broń dla Hordy?
Tak, jestem porąbany, przynajmniej według standardów przeciętnego szarego Polaka. Nie, nie spędzam naprawdę długich godzin przed komputerem, gapiąc się, jak trójka orków na ekranie macha młotkami. Ale kiedy gram postacią parającą się kowalstwem, kuźnia w Dolinie Honoru zwykle staje się jej drugim domem (pierwszego nie odwiedza, wiadomo - poszukiwacz przygód i te sprawy...). Z punktu widzenia postaci, Saru Steelfury jest jak przybrany ojciec, a przynajmniej wujek - taki zielony, zębaty wujek, które pokazuje, jak się majstruje różne fajne rzeczy do robienia ludziom kuku. Wczuwam się? Jasne. Nie bez powodu World of Warcraft jest określany jako gra MMORPG.
A te drobne smaczki, nadające wirtualnemu światowi posmak rzeczywistości, są dla mnie wystarczającym dowodem na tezę, że gry komputerowe są sztuką w niczym nie ustępującą malarstwu czy pisarstwu. Można napisać gniota, namalować bohomaza czy wyprodukować grę, o której za rok wszyscy zapomną. Można też stworzyć coś wielkiego, przemawiającego do ludzi na wielu poziomach i w wiele sposobów. Chociaż Warcraft z poziomu postaci gracza wydaje się czymś prostym, niekiedy wręcz infantylnym, przeładowanym nawiązaniami popkulturowymi i nie zawsze lotnym dowcipem - to w swojej głębszej warstwie staje się czymś wybitnym, nawet wtedy, gdy decyzje jego twórców budzą początkowo wątpliwości odbiorców.
A te wszystkie drobiazgi w tle, tak pozornie nieważne... To przecież my, z perspektywy kogoś innego, kogo życie tylko rozgrywa się w tym samym miejscu, co nasze. Uważam, że moje mało "zajebiste", nieistotne dla ponad 99,99% ludzkości istnienie ma jednak znaczenie i sens, a beze mnie świat byłby nieco mniej fajny. A bez was? Jak myślicie?
Wreszcie przywlókł się październik, robi się zimno... jesień, panie! A ja odhaczam kolejny nieudany miesiąc w ramach projektu "Rok Bez..." i staram się uporządkować swoje wnioski.
Jeśli wyniosłem dotychczas jakąś mądrość z moich wyrzeczeń, to taką, że drastyczne zmiany rzadko mi służą. Zwłaszcza wtedy, gdy zależą wyłącznie od mojej silnej woli, a nie od zmiany warunków, w jakich żyję. Łatwiej byłoby się nie wdawać w głupie dyskusje w internecie, gdybym stracił dostęp do niego albo przynajmniej przestał mieć powód, żeby wchodzić na Facebooka. Łatwiej byłoby nie jeść mięsa, gdyby otaczali mnie wegetarianie (chociaż z drugiej strony - może niekoniecznie...). Łatwiej byłoby nie jeść słodyczy i mącznych rzeczy, gdyby nieodwołalnie zniknęły z naszego domu. Pozostawienie źródła pokusy zawsze utrudnia wykorzenienie złych nawyków, a ja jestem obecnie zbyt zestresowanym, zmęczonym człowiekiem, żeby jeszcze dodawać sobie obciążeń. Moje wrześniowe plany - nie tylko urlopowe - zupełnie się posypały. Łażę albo półprzytomny, albo wściekły jak osa.
Dlatego cieszy mnie, że październikowym wyzwaniem jest uregulowanie trybu życia. Podejmę je z radością, bo dzięki temu być może nauczę się efektywniej odpoczywać. Plan jest prosty: zamiast na siłę wydłużać dzień przez wysiadywanie godzinek przed komputerem, kłaść się spać w ludzkich godzinach. Wstawać, gdy się wyśpię, bez dodatkowego zalegania i podsypiania. Jeśli będę potrzebował solidnej pobudki - poranna gimnastyka na pewno mnie rozrusza, podobnie jak kubek mocnej kawy.
Nie mówię, że zaoszczędzę w ten sposób czas. Spora szansa, że będę spędzał poranki, jak do tej pory wieczory - przed komputerem, prawdopodobnie grając - ale przynajmniej będę to robił wypoczęty, z większą radością, niż gdybym dalej zombiakował wieczorami.
Nie mam jeszcze pojęcia, jaki będzie los projektu "Rok Bez..." od listopada. Jestem obecnie tak zalatany, że rzadko mam czas zastanowić się nad własnym życiem - a kiedy się zastanawiam, najczęściej dochodzę do mało budujących wniosków. Możliwe, że efektywniejsze zarządzanie czasem i siłami zmieni moją sytuację i pozwoli mi znów myśleć dalej niż tydzień naprzód. Póki co planuję wprowadzenie drobnych, właściwie nieznacznych zmian, które być może z czasem wywrą pozytywny wpływ na moje życie.
Ostatnio dzieje się mnóstwo rzeczy, które zaprzątają moją głowę na moment - godzinę, dwie, maksymalnie jeden dzień. Dobra, są też takie, które mnie wciągają na dłużej, ale głównie kończą się zaangażowaniem w dyskusje na tych czy innych serwisach społecznościowych. Część z tych spraw interesuje mnie z powodów zawodowych, inne światopoglądowo... ale żadna nie jest dość ważna, aby z jej powodu produkować się na blogu.
Przynajmniej tak myślałem do tej pory. Dziś zajrzałem na mojego bloga, porównałem go z mnóstwem innych, które linkowane są w rozmaitych grupach na FB i doszedłem do wniosku, że mój fetysz na punkcie ścian tekstu jest upierdliwy. Nie dla czytelnika - zakładam, że kto nie chce czytać więcej niż pięciu akapitów, ten po prostu zamknie okno i pójdzie dalej. Dla mnie. Wklepanie więcej niż dwóch ekranów sensownej treści wymaga dokładnego przemyślenia tego, o czym piszę, po czym ubrania pomysłu we względnie przystępną formę. W efekcie wiele rzeczy, które mnie "ruszają", po prostu tutaj nie trafia, bo są zbyt małe, przyziemne, nie trzymają narzuconej przeze mnie formy, a blog świeci pustkami.
Dlatego od dzisiaj postaram się wrzucać częściej krótkie, nie przegadane komentarze do rzeczywistości, głównie w tematach, które mnie szczególnie interesują. Ta notka miała być jednym z nich, ale oczywiście nie wyszło...
~~~~
Dzisiaj krętymi drogami (m.in. poprzez stronę FB Tomasza Kopyry) dotarłem do pewnego żenującego filmiku. Interia odwaliła kawał świetnej roboty dezinformacyjnej - przedstawia bohatera klipu jako "sensoryka i znawcę piwnego", na szczęście dodając, że prowadzi on warsztaty dla Browarów Książęcych. Nawet jeśli nie zna się "mapy polskiego piwowarstwa", to nietrudno dowiedzieć się, że marka Książęce należy do Kompanii Piwowarskiej - dużego koncernu, którego produkty znaleźć można w dowolnym markecie pod kuszącymi nazwami "Żubr", "Tyskie", "Dębowe Mocne" (brrr) czy "Wojak" (podwójne brrr). Z osobistego doświadczenia muszę przyznać, że Książęce we wszystkich odsłonach jest chyba najbardziej pijalnym produktem Kompanii. Nie zmienia to faktu, że jest produktem koncernowym, a wszelkie próby "uświadamiania" przeciętnego Kowalskiego przez koncerny budzą we mnie pusty śmiech. Przypominają mi się zresztą warsztaty prowadzone w namiocie Tyskiego na tegorocznych Chmielakach, gdzie prowadzący zachęcał do wyniuchiwania nut zielonych, brązowych i innych w kubeczkach przechłodzonego, wodnistego "Gronia".
Ale wróćmy do tematu. Pan Kantor rozpoczyna swoją wypowiedź od wymieniania tradycyjnie "piwnych" krajów, do których warto się wybrać, żeby spróbować czegoś ciekawego. Udziela przy tym rady, żeby, jeśli już gdzieś pojechaliśmy, pić piwa lokalne. Pomijając już sposób, w jaki podaje tę radę - nieskładny, budzący mój lekki i nie do końca określony niepokój w temacie ogólnej logiki całej wypowiedzi - muszę się przyczepić do samej treści. Spodziewałbym się, że nawet totalny nowicjusz w temacie turystyki piwnej będzie rozumiał tę podstawową kwestię: "jeśli jadę do Belgii spróbować piwa, to kupię porządne belgijskie, a nie Coronę czy Żywca w ichniejszej Żabce". Tymczasem pan Kantor podaje tę informację tak, jakby była wiedzą tajemną, czymś, co trzeba tępemu ludowi wytłumaczyć, bo sam nie zrozumie.
Druga część filmiku budzi we mnie jeszcze większe zażenowanie. "Wytrawny piwosz wszędzie się napije dobrego piwa", ale... no właśnie, nieszczęsna Ameryka. Z wypowiedzi pana Kantora wynika, że amerykańskie piwa co do jednego są po prostu słabe, bez wyrazu, mogą je żłopać nawet kierowcy. Tymczasem my, Europejczycy, jesteśmy przyzwyczajeni do piw mocnych, solidnych smakowo i procentowo.
Co do preferencji procentów - mogę się zgodzić, chociaż to nie skala europejska, a raczej krajowa, w dodatku wynikająca z wieloletniej polityki koncernów piwowarskich (przypomnę - także chlebodawców pana Kantora), które głównie produkują towar służący do nawalenia się jak szpadel, a nie do zaspokojenia wyższych potrzeb. Z kolei w pochwalonych wcześniej Czechach dość regularnie pija się właśnie piwa słabe, lekkie, pozwalające na przejście po prostej linii z zamkniętymi oczami nawet po kilku kufelkach, co jest głównym zarzutem "eksperta" wobec piw amerykańskich. Nie nazwałbym takich czeskich piw "produktami piwopodobnymi", ale oczywiście mogę się mylić. W końcu jestem nowicjuszem w temacie kultury piwnej.
Zastanawia mnie tylko, skąd pan Kantor czerpie swoje informacje na temat amerykańskiego rynku. Jasne, jest on pełen Coorsów, Budów, Pabstów i innych produktów z nieodłącznym napisem "Light", służących głównie do picia w temperaturach bliskich zeru pod mecz futbolowy. Ale nie bez powodu piwa, które w Polsce rozpoczęły poważne przetasowanie na rynku piwnym, w nazwie stylu posiadają często słowo "American". Chmiele amerykańskie były tym, co pokazało Polakom, że piwo może smakować inaczej. Że to, co uważaliśmy za solidną chmielową goryczkę, może nie zasługiwać na tę nazwę.
A przecież nie sam chmiel stanowi o piwie. Istnieje wiele odmian, styli piwnych, sporo charakterystycznych właśnie dla USA. Fala "craftu piwnego" przyszła do nas zza oceanu i to z jej powodu Kompania Piwowarska musiała się wysilić, oderwać od swoich dotychczasowych wzorców. Prawdopodobnie to tej "rewolucji" rynek piwny zawdzięcza zaistnienie linii Książęcych i podobnych tworów innych wielkich firm - niewielki krok z punktu widzenia rzemiosła piwowarskiego, ale prawdopodobnie spory wysiłek dla skostniałych koncernów. Tymczasem Znawca Piwny Zdzisław Kantor (tu narzuca mi się luźne skojarzenie ze starymi reklamami Peugeota) macha ręką na amerykańskie piwo, bo cóż tam może być ciekawego?
Idąc tym tokiem myślenia, także na Polsce powinno się postawić piwny krzyżyk, bo przecież nasz rynek zdominowany jest nadal przez jasne, mocne, trącące fuzlem wyroby piwopodobne, które ani nie orzeźwiają, ani nie przedstawiają sobą jakiejś szlachetnej palety smaków.
Nie jest to dla mnie nowa refleksja, wręcz przeciwnie - wraca jak bumerang w każdej dziedzinie, na którą zwrócę uwagę. Ani reputacja autorytetu, ani wieloletnie doświadczenie, ani medialna osobowość nie uczynią z człowieka eksperta, jeśli on sam zamyka się na nową wiedzę i głębsze zrozumienie. Mamy olbrzymi potencjał do rozwoju i równie wielką umiejętność marnowania go, ilekroć poczujemy się zbyt bezpiecznie osadzeni w swoich poglądach.
Chcę wierzyć, że to jest źródłem bzdur, jakie padły z ust pana Kantora. Alternatywa - "powiedział to, za co mu zapłacili, wbrew własnej wiedzy" - jest zbyt smutna.
Jeśli macie telefon w Plusie i śledzicie ich na Facebooku, to pewnie pamiętacie, jak w poprzedni weekend nastąpiła awaria sieci, a równocześnie na fanpage'u zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Osobiście myślałem, że znudzony synek admina podsiadł tatę na służbowym komputerze i bez świadomości konsekwencji wali mu "karniaczki".
Zrzuty z fp Plusa. Przyznacie, wygląda to co najmniej dziwacznie.
Ciekawe, ile kasy i fejmu obiecano jutuberom za bycie zaatakowanymi.
...po czym nastąpiło rozczarowujące ujawnienie.
Drodzy fani!
Czujemy się w obowiązku wyjaśnić pewną sprawę. Całe weekendowe zamieszanie, którego byliście świadkami nie wynika z ataku hakerskiego. W ten, fantazyjny sposób swoje istnienie oznajmił światu nasz młodszy brat - Plush.
(...)
Chcemy jednak wyraźnie zaznaczyć, że piątkowa awaria sieci nie była w żaden sposób powiązana z kampanią marketingową nowej marki.
Koparka uszkodziła wówczas światłowód, a nasz dział techniczny zrobił wszystko, by jak najszybciej usunąć awarię. Przepraszamy wszystkich naszych Klientów, których dotknęły jej skutki.
Trzeba przyznać, los sprzyjał Plusowi przy robieniu hałasu wokół nowej marki. Moze wręcz powiedzieć, że mieli więcej szczęścia, niż rozumu. Czemu mówię o rozumie? Cóż... powiedzmy, że wizerunek tej nowej marki jest co najmniej ryzykowny.
Przyjrzyjmy się uważnie. Plus odpala nową "sieć", w której oferuje "rozmowy, SMSy i internet bez limitu". Hm. Brzmi interesująco, ale mój podejrzliwy niedźwiedzi umysł doszukuje się podpuchy. Zwłaszcza, że sieć po prawie tygodniu od ogłoszenia nowej marki nadal nie ujawniła szczegółowej oferty. Mało poważne, a w połączeniu z metodami promocji "młodszego brata" budzi wręcz podejrzenie, że to tylko lep na naiwną dzieciarnię, chcącą się pochwalić, że mają fajną ofertę w fajnej młodzieżowej sieci.
Przesadzam? To zerknijcie na opis strony. Chociaż nie musicie, zacytuję wam:
Byłem słodkim, miękkim misiaczkiem, który czekał na półce w sklepie z zabawkami aż pokocha go jakieś dziecko. Do momentu gdy… zobaczyłem wydatne piersi nowej dziewczyny pracującej w sklepie. Gdy kiedyś, tuż przed zamknięciem, zostaliśmy sam na sam w sklepie zrozumiałem co jest moim powołaniem. Zresztą umówmy się, dzieciaki są okropne.
Teraz moim naturalnym środowiskiem występowania są imprezy oraz wszelkie miejsca gdzie spotykają się młodzi ludzie.
Jestem królem życia i urodzonym hedonistą. Mam mnóstwo przyjaciół – i nie mowa tu o tych z FB. Chociaż w sieci czuję się jak ryba w wodzie. Uwielbiam gry strzelanki i przepadam za pizzą na puszystym cieście.
Podrywam – to moje hobby, palę trawę (ale oczywiście tylko dla celów zdrowotnych) i jak trzeba, używam dosadnego, ale szczerego języka. Bez w owijania w bawełnę – bo bawełna jest passe – teraz Plush rządzi. JA RZĄDZĘ!
Skaczę ze sceny, jeżdżę na longboardzie, potrafię nieźle rymować.
Proszę, powiedzcie mi teraz, że wizerunek marki nie jest nastawiony na młodych gniewnych, których idea rozrywki to łamanie obowiązujących zasad, imprezowanie i udowadnianie sobie nawzajem swojej "dorosłości". Przesadzam, naprawdę?
Zrzut z fp Plusha - język marketingu młodzieżowego, wersja soft. Ortografia i kultura języka na poziomie...smutnym. Nie pytajcie, czy mam na myśli admina, czy klientów.
OK, OK. Posługują się językiem trafiającym do młodszego targetu. Mówią "jesteśmy fajni, bo nie uderzamy w drętwą gadkę i nie sięgamy po słownik co drugie zdanie". Dzieciaki to lubią, nie?
Tak, dzieciaki szczególnie lubią, kiedy mówi im się, że nie poniosą żadnych konsekwencji swoich decyzji. Zresztą nie tylko dzieciaki. Każdy lubi słyszeć, że nie ma żadnych zobowiązań. Różnica jest taka, że człowiek dorosły i dojrzały (te dwie cechy niekoniecznie idą zawsze w parze) wie dobrze, że nie istnieją układy bez zobowiązań i decyzje bez konsekwencji. Nie ma nic za darmo. Wiedzą o tym również marketerzy Plusa, przepraszam, Plusha, a jednak okłamują swoich potencjalnych klientów. W sumie się do tego przyzwyczailiśmy, ale stosowanie podobnych chwytów przy produkcie skierowanym do dzieci (bo nie oszukujmy się - to nadal są dzieci) jest wyjątkową podłością.
Efektem ubocznym jest wzmocnienie w sceptykach przekonania, że marketing to sztuka bezczelnego kłamstwa, manipulacji i odkrywania słabych punktów klienta, a to już strzał w stopę całej branży. Tak, wiem, że branża ma stopy zdrętwiałe od ciągłego ostrzału i pewnie nawet nie poczuje kolejnego pocisku tak małego kalibru...
Za to Plush bez żadnej krępacji sięga po lepsze bomby. Media społecznościowe (zwłaszcza te zdominowane przez młodzież) i memy są ze sobą tak nierozerwalnie powiązane, jak cały Internet z pornografią i/lub zdjęciami kotów. Nic więc dziwnego, że na fanpage'u Plusha pojawiają się rozmaite kiepskiej jakości obrazki z "odkrywczymi" tekstami pisanymi Impactem. Rozmyty do granic absurdu Willy Wonka z doklejoną plushową mordą nabija się z dzieciaków, które "mają hajs na doładowania - rodzice muszą być dumni". Advice Plush na kolorowym tle i z pikselowymi okularkami na nosie doradza: "handluj z tym". A Morfeplush...
Chwilę zajęło mi rozkodowanie przekazu i uświadomienie sobie, że chodzi o gadanie do oporu. Mój wewnętrzny "polonista" zwinął się w kłębek w kącie i załkał żałośnie.
(źródło: facebook.com/BEZKONSEKWENCJI)
Młodzieżowy język, nie? Taka zajawka (ktoś jeszcze tego używa, czy już do końca zezgredziałem?). A w komentarzach pod tym obrazkiem admin posługuje się słownictwem może mniej wulgarnym, ale równie bezceremonialnym. Bo wizerunek marki to podstawa, a Plush jaki jest - każdy już chyba widzi.
Chciałem powiedzieć, że za sprawą Plusha marketing sięgnął bruku, ale nie. Tutaj marketing przebił z hukiem bruk i dorył się do kanału. Następnie z wielkim chlupotem wpadł prosto w ścieki, prześliznął się przez nagromadzony muł, wyrżnął w dno i przegryzł się przez nie. Ostatecznie dokopał się do ukrytych w głębi ziemi zapomnianych katakumb, wypełnionych zapomnianymi koszmarami świata marketingu. Na widok jaśnie Plusha koszmary co do jednego dostały zawałów dawno nie bijących serc i umarły ponownie, tym razem na wieczność - bo, żeby zaczerpnąć z memów, "they don't want to live on this planet anymore".
Mała dygresja, tylko pozornie niezwiązana z tematem. Od kilku dni mój sklep nawiedzają dzieciaki ze skłonnością do głupich żartów. Raz przyszli w godzinach szczytu, przyprowadzili kolegę w gumowej końskiej masce, wbili mi do kolejki i zapytali "czy jest coś dla konia" - i nie załapali, gdy kazałem im dać sobie siana, tylko dalej zaczepiali mnie i klientów. Innego dnia wpadli z pytaniem, czy mam zapałki. Nie miałem. "A dropsy?". Przypominam, że pracuję w sklepie z alkoholem, gdzie dzieciarnia nie powinna zaglądać z takim entuzjazmem. Po prostu wydaje im się, że mogą się wygłupiać #bezkonsekwencji. Zwykle uważam, że to wina nieporadnych wychowawczo rodziców, którzy dają przyzwolenie na to, żeby ich dzieci wychowywała ulica, starsi koledzy i internet. Akcja Plusha pokazuje nie tylko to, jak złym wychowawcą jest sieć, ale też udowadnia, że dorośli ludzie potrafią w pełni świadomie psuć młodsze pokolenia. Po co? Dla kasy. A po nas choćby potop.
W takich chwilach chciałbym namierzyć osobę odpowiedzialną za kształtowanie marki, a potem nawiedzić ją z palnikiem i obcęgami. I kopią "Jesieni średniowiecza". Niestety, w mojej bibliotece jej nie mają, więc "twórcy" nacieszą się swoim marketingowym potworkiem #bezkonsekwencji. A ja muszę zadowolić się pomstowaniem na blogu. Być może przeczyta ten wpis ktoś, komu wpadł do głowy równie kretyński pomysł na kampanię. Być może po lekturze walnie się w łeb, żeby wytrząsnąć z niego głupoty - i zamiast tego wymyśli coś, co przemówi do ludzi bez uciekania się do najniższych lotów humoru i chamstwa.
I bez psucia wizerunku miśków. Plush jest takim chamem, że Tyson się w grobie przewraca.
(źródło: Oswald's Bear Ranch)
Za impuls do spłodzenia tego wpisu dziękuję Anouk, która pierwsza z moich znajomych skomentowała kampanię Plusha.
Życie każdego dnia stawia przed tobą wiele zadań i ograniczeń: szkoła, praca, kontakty towarzyskie i zwykłe codzienne czynności zajmują rozpaczliwie dużo czasu i przerażają tysiącem opcji (zwykle skutkujących dodatkowymi problemami). Czy ty i twoi bliscy będziecie w stanie podołać codziennym wyzwaniom i osiągnąć życiowe szczęście?
Spokojnie, to nie początek recenzji "The Sims 4". Nie mam jeszcze tej gry i z kilku powodów raczej nie kupię jej w najbliższym czasie (a jeśli kupię, to wątpię, czy zrecenzuję). Przyznaję, lubię czasem stworzyć jakieś sztuczne ludziki i pogapić się, jak - kierowane moją nieodpowiedzialną ręką - marnują swoje życiowe szanse czy bezskutecznie próbują spełniać wybujałe marzenia. Czasem uświadamiam sobie przy tym, że gra dogoniła rzeczywistość, a rozmaite, niekiedy absurdalne aspiracje Simów nie różnią się specjalnie od naszych. Trochę to smutne.
A teraz odwróćmy perspektywę. Zamiast myśleć o grze udającej życie, pomyślmy o życiu, do którego wprowadzamy reguły gry. Zetknęliście się kiedyś z pojęciem "grywalizacja"? Jeśli nie, to prawdopodobnie odwiedzacie inne zakątki Internetu, niż ja - po raz pierwszy trafiłem na ten termin już dawno temu i ze sporą częstotliwością byłem raczony przez znajomych różnymi odmianami tego zjawiska. Grywalizacja jako sposób motywacji pracowników. Jako pomoc w nauce. Jako narzędzie wychowania dzieci. Jako sposób na zwiększenie produktywności. Przez pewien czas odnosiłem się do całego tego szumu sceptycznie, ale ostatnio postanowiłem się przemóc.
Gry towarzyszą mi od dzieciństwa. Od małego uwielbiałem planszówki, karty, gry słowne. Potem dostałem mój pierwszy komputer i zaczęła się moja fascynacja wirtualnymi światami. Po drodze do moich zainteresowań dołączyły gry fabularne, a wraz z nimi, nieco na marginesie, karcianki i bitewniaki. Nie byłem nigdy zwierzęciem towarzyskim, a moje otoczenie nie zawsze lubiło grać - ale korzystałem z każdej okazji, żeby spróbować czegoś nowego albo odkopać jakąś starą grę. Dopiero ostatnie lata zmieniły mnie w borsuka okopanego w swojej norze, grywającego wyłącznie w nieco zakurzone gry komputerowe sprzed N lat, ewentualnie (bez specjalnego zacięcia) w sieciówki. Ale nadal lubię grać i odkrywać. Gdybym tylko miał czas, siły i chętnych graczy, radośnie wróciłbym do mojego dawnego nałogu.
Właśnie, czas i siły. Jestem osobnikiem wysoce niezorganizowanym, cierpię na poważne zaburzenia motywacji, w dodatku łatwo przychodzi mi izolowanie się od innych ludzi. Moje życie toczy się od zrywu do zrywu, pomiędzy którymi wypełnia je codzienny kierat - nuda, zmęczenie, zniechęcenie. Chociaż jestem gorliwym zwolennikiem jasnych reguł i ich przestrzegania, sam żyję w kompletnym chaosie. Powód jest prosty - przestrzeganie codziennych rytuałów i prostych nakazów nie daje mi poczucia spełnienia. Porządek i stabilność w życiu to cele praktycznie nieosiągalne, jak każdy ideał, a wymagające niepoliczalnej ilości małych kroczków, z których każdy osobno wydaje się nieważny.
Równocześnie jestem jednym z tych ludzi, którzy wszystkim się przejmują. Każde drobne potknięcie jest dla mnie powodem do gniewu albo smutku. Każdy mały sukces kończy się zmartwieniem "i co teraz?". Nie potrafię emanować "aurą zajebistości", bo za bardzo martwię się, czy nie jest to aura czegoś innego.
W codziennym życiu rzadko mam czas i ochotę o tym myśleć, ale zdarzają mi się momenty, gdy w pełni uświadamiam sobie moją sytuację. Zwykle chcę wtedy coś zmienić, ale brakuje mi motywacji i narzędzi. Tym razem narzędzie samo wpadło mi w łapy, dzięki obserwowanej przeze mnie na Facebooku stronie "Gry Fabularne".
HabitRPG to ciekawa zabawka, która łączy w sobie organizer i grę sieciową. Pozwala graczowi wyznaczać sobie zadania w realnym świecie, za których wykonywanie lub zawalenie odpowiednio nagradza lub karze. Zadania te dzielą się na Nawyki, Codzienne oraz Do Zrobienia; każda kategoria ma inne zastosowanie. Gracza reprezentuje jego awatar - postać posiadająca paski Zdrowia i Doświadczenia, poziom, zasób Złota, a także możliwość zmiany wyglądu, towarzyszących zwierzaków i Wyposażenia.
Nawyki to rodzaj zadań, którym można przypisać zarówno efekt pozytywny (wykonanie wiąże się z nagrodą), jak i negatywny (ulegnięcie nawykowi skutkuje karą). Odznaczenie Nawyku nie usuwa go z listy, a jedynie przyznaje nagrodę lub karę i zmienia status tego Nawyku - dobre stają się coraz cenniejsze, złe coraz groźniejsze dla twojej postaci. Nawykowi można przydzielić obie funkcje na raz, np. w przypadku nawyku wstawania o odpowiedniej porze możesz zdecydować, że wstawanie przed 7 rano skutkuje nagrodą, wylegiwanie się po 9 karą, a nie odznaczać pobudek między tymi godzinami.
Zadania Codzienne to wyzwania, z którymi musisz się zmierzyć codziennie. Jeśli planujesz poranną gimnastykę, możesz umieścić ją w zadaniach Codziennych i odznaczać ją po wykonaniu. Wykonanie zadania Codziennego skutkuje natychmiastową nagrodą i wyłączeniem go na resztę dnia - nawet jeśli wieczorem poćwiczysz raz jeszcze, nie możesz nagrodzić się w ramach tego zadania (ale możesz wyznaczyć dodatkowe wieczorne ćwiczenia jako oddzielne zadanie!). Wykonane zadania Codzienne uaktywniają się ponownie w trakcie codziennego resetu (tzw. crona). Jeśli zadanie nie zostało odznaczone jako wykonane danego dnia, w trakcie resetu zostanie za nie przyznana kara.
Zadania Do Zrobienia to jednorazowe czynności, które po odhaczeniu po prostu znikają z listy, dając ci nagrodę. Możesz wyznaczyć sobie na nie termin, ale jego przekroczenie nie jest karane, a nie wykonane zadanie można bez żadnych konsekwencji usunąć. Jeśli chcesz cofnąć wykonanie zadania (np. naprawiłeś wreszcie zlew, po czym okazało się, że tylko go gorzej zepsułeś), możesz je odzyskać z listy Wykonanych przez pewien czas, oczywiście tracąc zdobyte za nie wcześniej zyski.
Pewnie zniecierpliwieni zapytacie: "No dobra - co z tymi nagrodami i karami? Póki co wygląda to jak zwykły organizer". Spokojnie, nie bez powodu aplikacja nazywa się HabitRPG. Jak wspomniałem, twój awatar posiada paski zdrowia i doświadczenia. Każdy zły Nawyk i zawalone zadanie Codzienne zadają obrażenia twojej postaci, natomiast pozytywne Nawyki i wykonane zadania przynoszą nagrody w postaci Doświadczenia i Złota. Doświadczenie pozwala twojej postaci awansować na kolejne poziomy, a w miarę awansu odblokowane zostają kolejne elementy gry - Wyposażenie, znajdowanie skarbów, Chowańce, zadania drużynowe i podobne atrakcje. Całkowita utrata Zdrowia skutkuje śmiercią postaci - utratą poziomu, całego Złota i części Wyposażenia. Złoto natomiast służy do kupowania Wyposażenia i Nagród, które wyznaczasz sobie samodzielnie, a po wykupieniu realizujesz następnie w realnym świecie. Osobiście wyznaczyłem sobie na chwilę obecną dwie Nagrody, każda o wartości 100 sztuk Złota - jedną jest spontaniczny wypad na miasto z obiadem i innymi wydatkami, drugą zakup gry, na którą od dawna ostrzę sobie zęby. Sporo czasu minie, zanim zapracuję sobie na którąkolwiek z nich. Dla kogo innego Nagrodą może być wycieczka do SPA na Wielką Ucieczkę W Krainę Czekoladowych Masaży (przykładowo za 300 sztuk Złota), godzina grania w LoLa (10 sztuk Złota) czy leniwy wieczór przed telewizorem z bezdennym kubełkiem lodów (whatever).
"I po co to wszystko?" - można zapytać. "Po co bawić się w wykonywanie zadań, skoro można je wyznaczyć i od razu odhaczać, a zgromadzone Złoto wykorzystać w całości w grze? Przecież nikt nie sprawdzi, czy kupiłem sobie coś w realnym świecie, więc po co wydawać Złoto na wirtualne pozwolenie?"
Oczywiście nie pomyślą tak osoby, które rozumieją ideę HabitRPG. To nie jest kolejne MMO, w którym chodzi tylko o grindowanie poziomów i chwalenie się sprzętem czy kolekcją Chowańców. Formuła gry jest mechanizmem, a nie celem - jeśli ze świata Habitiki wyniesiesz tylko fajną zbroję i setny level, to robisz coś źle. Gra ma uprzyjemniać proces organizowania swojego życia, wyznaczania i osiągania celów, kształtowania dobrych nawyków. Autorzy założyli, że każdy gracz jest ze sobą szczery i uczciwie rozlicza się z wyznaczonych sobie zadań. Na tym właśnie polega grywalizacja - na tworzeniu angażującego wyobraźnię i emocje opakowania dla przyziemnych, realnych obowiązków. Możliwe jest, a nawet wskazane, "przebieranie" swoich zadań za epickie i fantastyczne dokonania. Bo co jest przyjemniej odnotować: "posprzątałem wreszcie bajzel w szafie" czy "wyzwoliłem Fort Komandor z łap okupacyjnej armii Tekstylnych Goblinów"?
Oczywiście w walce z potworami codzienności gracz nie jest samotną wyspą. HabitRPG cieszy się bardzo zgraną, porządną i pomagającą sobie nawzajem społecznością. Gracze mają możliwość wymiany doświadczeń na czacie w Karczmie (gdzie można też "przenocować" postać w razie tymczasowych wakacji od HabitRPG), organizowania się w tematyczne Gildie i rzucania sobie Wyzwań - zarówno z nagrodami w formie Klejnotów (bonusowej waluty kupowanej zwykle za prawdziwe pieniądze), jak i dla koleżeńskiego współzawodnictwa. Dla chcących wiedzieć więcej dostępna jest cała wiki, artyści i koderzy mają możliwość dołączenia do projektu, a osoby zagubione mogą bez obaw zdać się na pomoc nieznajomych, którzy dadzą im kilka pożytecznych rad lub pokażą drogę do Gildii Nowicjuszy. Odwiedzam świat Habitiki od niecałego tygodnia, a już czuję się w nim lepiej, niż w gąszczu informacyjnym Facebooka - i łatwiej mi się z tego gąszczu wyplątać, gdy w sąsiednim okienku wołają do mnie kolorowe zakładki zadań Codziennych.
Zaciekawiłem was? Znudziłem? Przeraziłem murem tekstu? W takim razie lepiej będzie, jeśli zapoznacie się z HabitRPG sami. Decyzję pozostawiam wam, a sam zwijam się do kolejnych zadań. Wyczyściłem dzisiaj kokpit krasnoludzkiego piwnego czołgu i wypolerowałem dysze jego miotaczy, ale na pokładzie strzelców jest nadal sporo zacieków do wyszorowania, a muszę się wyrobić przed kolejnym natarciem Piwnych Trolli!
Wrzesień. Lato się kończy, młodzież wraca z wakacji, studenci urlopują się w najlepsze. Stanowiące jakieś 99% blogosfery gimnazjalistki zawalają sieć produkowanymi według seryjnego wzorca notkami pod tytułem "Back to school". Z kolei 99% tych wpisów stanowią litanie rozmaitego towaru, jaki uczennice kupiły w tym roku do szkoły - tzn. kupili im rodzice, często zagryzając zęby i rozważając dzieciobójstwo, gdy latorośl narzekała: "Ale Aśka będzie mieć taki, to ja muszę mieć jeszcze lepszy!".
Patrzę na to wszystko i po raz kolejny widzę ten sam bezsensowny pęd do "mieć", zamiast "być", który od kilkunastu lat stopniowo przejmuje kontrolę nad coraz młodszymi ludźmi. Gdyby chociaż był to pęd do posiadania rzeczy naprawdę wartościowych... Niestety, jedyną wartością dla wiecznie zmieniającej się mody jest "nowość", "przebojowość", a w rzeczywistości - świeża kasa, której nie zapłacą osoby przywiązane do tego, co już posiadają.
Wiem, brzmię znowu jak zgred powtarzający "a w moich czasach...", ale mam ku temu powody - w moich czasach rzeczywiście było to zjawisko jeśli nie mniej rozpowszechnione, to przynajmniej bardziej dyskretne. Może dzieciaki rozpaczliwie polowały na nowy modny piórnik, ale przynajmniej nie trąbiły o tym na blogach (bo takowych nie posiadały), a żaden rozsądny rodzic nie wpadłby na pomysł, żeby kupować dziecku ą-ę plecaczek znanej marki. Mam wrażenie, że dwoma głównymi trendami za moich szkolnych czasów były utylitaryzm i kicz, przemieszane w różnych proporcjach tak, aby pasować zarówno rozsądnym outsiderom, jak i "modnym dzieciakom".
Nie mówię, że nigdy nie poddałem się gorączce zakupów szkolnych - w podstawówce uwielbiałem kolorowe piórniki, plecaki z nadrukami (Żółwie Ninja!) i inne podobne bajery. Nie przypominam sobie jednak, żebym co roku wymieniał je na nowe, być może dzięki temu, że byłby jednak obliczone na kilkuletnie użytkowanie i nie rozsypywały się po dwóch miesiącach. Pod koniec podstawówki zacząłem dryfować w stronę ":rzeczy użytecznych", a kiedy poszedłem do liceum (dzisiaj - trzecia klasa gimnazjum), jakiekolwiek ciągoty do mody zniknęły. Postawiłem na przybory, które będą wygodne, dobrej jakości i zgodne z moimi osobistymi upodobaniami. Od drugiej klasy liceum zamiast tornistra nosiłem kostkę, która towarzyszyła mi do matury, a potem jeszcze przez całe studia. Jej poprzecierane resztki do dziś trzymam w szafie, w płonnej nadziei, że uda mi się ją wskrzesić i raz jeszcze nosić na grzbiecie. Licealny piórnik stał się mały, poręczny, mieścił tylko kilka długopisów i ołówków, a tandetne nadruki ustąpiły miejsca długopisowym bazgrołom na pseudoskórzanej powierzchni. Moim prywatnym gadżetem, jedynym w szkole, był futerał na przybory geometryczne - prosty, dyskretny, uszyty ręcznie przez mojego ojca z czarnej skóry. Zeszyty? Im grubsze, tym lepsze, z okładkami pasującymi intuicyjnie do przedmiotów, marki "krzak".
Nigdy nikomu się tym nie chwaliłem, bo nie było powodu. Robię to teraz, po latach, jako kontrast dla tego targowiska próżności, którym stała się obecnie szkoła. Tak, kiedyś też traktowaliśmy szkołę towarzysko. Tak, też wrzała walka o to, kto będzie popularny, a kto wyśmiewany. Tak, próbowaliśmy sobie nawzajem imponować. Ale jeśli ktoś próbował w tym celu wykorzystać "oryginalny plecak Adidasa" czy inne podobne gadżety, miał większą szansę zostać pośmiewiskiem, niż gwiazdą.
Dlatego jeśli jeszcze nie napisałaś/eś swojej notki "Back to school", zastanów się, czy to ma sens. Nie powiesz niczego nowego i nikomu nie zaimponujesz. Wszyscy koledzy mają dokładnie to samo, tylko w innych kolorach i z innym logo...
Wrzesień tuż za progiem, więc mogę chyba zdać raport i wziąć się za kolejne wyzwanie. Z pewną goryczą muszę przyznać, że wyzwanie "bezmięsny sierpień" okazało się kolejnym niewypałem. Żadna ilość samokontroli nie powstrzyma człowieka przed jego własną naturą - a jak już pisałem, jestem beznadziejnym wszystkożercą.
Muszę się pochwalić, że poszło lepiej, niż się spodziewałem. Przez dwa tygodnie powstrzymywałem się dość sprawnie od jedzenia mięsa sensu stricte (ryby i nabiał pozostały w mojej diecie). Potem trafił się wyjątkowo stresujący dzień, w ramach którego totalnie się pogubiłem i nim zdążyłem się zorientować, byłem w sklepiku przy Metrze - z gorącym, opłaconym już hot-dogiem w łapie. Ponieważ nie lubię świadomie marnować jedzenia i pieniędzy, a żadnego głodnego łachmaniarza w okolicy nie widziałem, jedyną opcją była konsumpcja. Przez następny tydzień byłem grzecznym trawożercą, po czym wyjechałem na Chmielaki... i jak na złość okazało się, że nigdzie w bezpośredniej bliskości nie serwują żarcia bez mięsa, więc chłopaki zamówili pizzę z szynką i kurczakiem. Drugiego dnia imprezy szefostwo dostarczyło nam obiad - pieczoną golonkę i mocno mięsny bigos. W tym momencie stwierdziłem, że dalszy opór nie ma sensu...
Przyznaję jednak, że wyciągnąłem kilka budujących wniosków z tej porażki. Po pierwsze - przekonałem się, że jestem w stanie odstawić mięso na jakiś czas, a mój organizm sam będzie się o nie upominał, jeśli przesadzę. Po drugie, przesunięcie równowagi w diecie na korzyść warzyw może być dobra dla mojego zdrowia. Po trzecie, ograniczenie mięsa bardzo korzystnie wpływa na kondycję portfela.
Ile z założeń poprzedniego miesiąca planuję na stałe wdrożyć do swojego życia? Niewiele. Na pewno Usunę z diety produkty mięsopodobne na rzecz mniejszych ilości mięsa czystego, a przynajmniej mało przetworzonego. Przez ostatni miesiąc na stronie Marder&Marder Manufacture pojawiło się sporo przepisów na przetwory mięsne, które wymagają może więcej pracy, ale na pewno wyjdą mi bardziej na zdrowie. Z kolei pora roku sprzyja dużym zakupom warzywnym i robieniu rozmaitych domowych konserw na zimę. Kto wie, może z okazji urlopu wybiorę się nawet na grzyby? W sumie mieszkam przy samej krawędzi miasta, do lasu nie mam tak daleko.
Ale moje plany urlopowe to temat na oddzielny wpis. Póki co - czas uściślić wrześniowy etap projektu "Rok Bez...". Plan jest prosty: znaczne ograniczenie cukrów w diecie. Przez cały wrzesień nie ruszam żadnych słodyczy, cukru i ciastek. Białe pieczywo ograniczam do absolutnego minimum, podobnie jak biały ryż, makarony itp. Zastępuję je pieczywem pełnoziarnistym (a w miarę możliwości - całoziarnistym), kaszą, niewielkimi ilościami makaronu razowego. Daję bana mące i cukrowi w gotowaniu, nie wspomagam się słodzikami. Słodkie napoje - znikają, podobnie jak słodziki. Wyjątek stanowią niewielkie ilości naturalnego miodu, który i tak kupuję sporadycznie. Zakładam, że wystarczającą ilość słodyczy zapewnią mi owoce i piwo, którego z wielu powodów nie mogę wyeliminować z diety. Mam tylko zgryz z ziemniakami i kukurydzą - z jednej strony to mączyste, pełne cukrów warzywa, a z drugiej - stanowią dobry, bezglutenowy zamiennik dla chleba i makaronu. Podejrzewam, że skończy się na spożywaniu w ostrożnych ilościach.
Jestem dobrej myśli. Kilka lat temu urządziłem sobie dietę, w ramach której słodycze i pieczywo całkowicie wyleciały z mojego jadłospisu (nie licząc otrębowych muffinek na słodziku, które za każdym razem bezbłędnie przypominały mi, że nie da się zastąpić prawdziwych słodyczy podróbkami). W efekcie, po kilku miesiącach musiałem wymienić spory kawałek garderoby. Mam więc doświadczenie w przeżywaniu takich diet - najtrudniejsze będzie utrwalenie sobie nowych nawyków żywieniowych tak, aby nie wrócić po miesiącu do starych grzeszków. Wrzesień jest o tyle dobrym czasem na to wyzwanie, że nie szykują się żadne pełne pokus imprezy rodzinne, a urlop dodatkowo umożliwi mi kontrolę mojego trybu życia (tydzień bez leżącej przed moim nosem czekolady i półki pełnej chrupek w zasięgu ręki!).
Oprócz tego mam nadzieję, że kilka innych pomysłów na ten miesiąc skutecznie odwróci moją uwagę od zakazanych przyjemności. Jakie to pomysły? Napiszę niedługo.
Mija trzynaście lat, odkąd założyłem pierwszego bloga. Od tego czasu wielokrotnie nachodziła mnie myśl, że do blogowania trzeba mieć talent i pasję - najczęściej wtedy, gdy uświadamiałem sobie, że od miesiąca lub dwóch nic nie napisałem. Potem porzucałem bloga (zwykle nawet go nie kasując), a razem z nim marzenia o blogowaniu. Mijało kolejne kilka miesięcy, znowu czułem rozpaczliwą potrzebę pisania i zakładałem nowe pisadło, zamiast wrócić do starego.
Dziś uświadomiłem sobie, że mija miesiąc od ostatniego wpisu. Problemy w pracy, życiu osobistym, we własnej głowie - dla rasowego blogera nie stanowią podobno żadnej przeszkody w pisaniu, a dla ekshibicjonisty stanowią zwykle podstawowe źródło materiału. Problem polega na tym, że po tylu latach nadal nie jestem "rasowym" blogerem (i pewnie już zawsze zostanę blogowym kundlem-włóczęgą), a już dawno zniechęciłem się do publicznego prania swoich osobistych brudów. To oznacza, że gdy trafię na jakąś życiową mieliznę, mój blog zamiera. Moja aktywność internetowa ogranicza się do miejsc, które nie wymagają dużego zaangażowania intelektualnego i wysiłku - Facebooka, komiksów, wiki, YouTube. W realnym świecie jest jeszcze gorzej - utykam w ślepym cyklu pracy, spania i odmóżdżania się przed komputerem, niezdolny do jakichkolwiek kreatywnych działań. Nie inaczej jest teraz. Najbardziej intensywny sezon w mojej branży owocuje kompletnym brakiem czasu i weny, a w efekcie - nie mam czym się podzielić ze światem. Stąd miesięczna cisza na blogu.
Czemu tak o tym smęcę? Wbrew pozorom, mocno wiąże się to z głównym tematem dzisiejszej notki, czyli mocno spóźnionym podsumowaniem lipcowego etapu projektu "Rok Bez...". Zakładałem optymistycznie, że odcięcie się od internetu (nie licząc obowiązków służbowych i blogowania) pozwoli mi wskrzesić moje życie towarzyskie, odgrzebać zakopaną pod stosem cyberśmieci kreatywność i odnaleźć na nowo satysfakcję z codzienności. O, słodka niedźwiedzia naiwności.
"Lipiec offline" okazał się totalną porażką, nawet na tle niezbyt udanego czerwca. Myślałem, że zmiana domowego dostawcy internetu (a co za tym idzie, tymczasowy brak dostępu do sieci) pomoże mi w moich celach, a tymczasem okazało się, że każdą wolną chwilę w pracy spędzałem "odrabiając zaległości". Oczywiście taka obecność online z doskoku nie mogła przynieść żadnych sensownych efektów... Przekonałem się, że moje uzależnienie od komputera nie jest czymś, z czym mogę się uporać poprzez drastyczne zmiany, chyba, że miałbym całkowicie odciąć się od cywilizacji, wyjechać w dzicz i zostać pustelnikiem. A ponieważ nie widzę się w roli pustelnika, muszę zamiast tego postawić na metodę drobnych kroczków. Rozważałem już kilka sposobów, jak zrealizować tę metodę, ale jeszcze nad tym pracuję.
Póki co, mamy połowę sierpnia, a więc miesiąc bez mięsa. Okazało się ponownie, że musiałem zmienić założenia: uwzględnić w diecie rybę i odpuścić sobie marzenia o eliminacji nabiału. Nic nie poradzę, jestem wszystkożercą do tego stopnia, że pójście w pełny weganizm odbieram jako robienie sobie krzywdy. Może na jakimś późniejszym etapie projektu spróbuję ponownie, ale póki co - cieszę się jadłospisem bogatszym w warzywa. Nie mówię, że idzie mi świetnie, ale w porównaniu z poprzednimi miesiącami nawet kilka potknięć będzie sukcesem... Nie będę chwilowo wdawał się w szczegóły - zamiast tego postaram się terminowo opublikować podsumowanie sierpnia.
I wreszcie - mam plan, który może pozwoli mi wskrzesić moją dogorywającą kreatywność i doda sił na użeranie się z beznadziejną codziennością. Plan, który będę realizował najwcześniej od września, ponieważ resztę sierpnia zajmie mi zalew obowiązków w pracy. Nieważne. Jest plan, a jego realizacja to kwestia czasu i finansów.
Czytam ten cały szum informacyjny na Fejsie: tu wojna, tam wojna, tu spada samolot, tam spadają bomby, tu fruwają rakiety, tam pociski karabinowe przeciw kamieniom. Gdzie indziej ktoś wyraża niepokój, jakieś sankcje, nawoływania, społeczne ruchy poparcia dla tej czy innej strony którejś z wielu zadym dookoła świata (a szczególnie dwóch). I trochę już tym rzygam. Wiem, że to naiwna myśl, ale czy ludzie nie mogą po prostu żyć obok siebie?
Zanim ktoś zacznie gardłować, że w tym czy tamtym konflikcie ta czy tamta strona jest winna, czy inne takie pierdoły: tu nie chodzi o to, kto jest lepszy, a kto gorszy, kto zaczął, kto więcej zabił, kto prowokuje, a kto się prowokować daje. Wszystkie konflikty zbrojne na świecie mają jeden powód: przynajmniej jedna strona (a zwykle obie) woli się wściekać i atakować - werbalnie, ideologicznie, zbrojnie - niż usiąść, pogadać ze swoim wrogiem, powiedzieć o swoich oczekiwaniach i potrzebach, ale też (zgroza!) przyjąć do wiadomości i zaakceptować potrzeby tej drugiej strony.
W wojnach nie ma niewinnych stron. Są tylko niewinne ofiary, zwykle po obu stronach. I można się licytować, kto bardziej ucierpiał, ale tak naprawdę nie ucierpiałby nikt, gdyby nie doszło do wojny.
Jak napisałem wyżej - nieważne, kto zaczyna. Ważne, kto pierwszy powie "koniec tego" na tyle głośno, żeby dotarło do tępych łbów wydających rozkazy.
To tak uniwersalne, że aż smutne.
Tak, utopijne myślenie. Ale po prostu nie chce mi się wierzyć, że w XXI wieku, po tylu tak przerażających wojnach w ciągu ostatnich stu lat, nadal mamy ochotę i siłę zabijać się nawzajem. Masowo. O takie pierdoły, jak język, pochodzenie, wiara, przekonania polityczne. Często pod wpływem umacnianego w nas przekonania, że ten inny jest zły, że to demon w ludzkiej skórze, albo po prostu nie człowiek, tylko trybik w machinie wojennej wroga. Jak łatwo wtedy zapomnieć, że ten nasz "wróg" to samo usłyszał o nas - i tak jak my, łyknął ten bełkot bez większych zastrzeżeń.
Istnieje mnóstwo sposobów na rozwiązywanie konfliktów. Prucie do ludzi z karabinów, wysadzanie ich w powietrze czy walenie po głowach kamieniami to najgorsze z nich. Robimy to od wieków i jedyne, co nam to dało, to rozwój technologii służących coraz efektywniejszemu mordowaniu i okaleczaniu... dobra, i łataniu tych, którzy przeżyją. Ale sądzę, że świat jest ze swojej natury na tyle brutalny, że te ostatnie technologie prędzej czy później i tak byśmy odkryli. Wszystko jest w zasięgu ludzkich możliwości, jedynym naszym ograniczeniem jest słabośc naszej woli i granice wyobraźni. I mając ten olbrzymi dar - od Boga, od ewolucji, od kosmitów, wierzcie, jak uważacie - marnujemy go na wypruwanie sobie nawzajem flaków i wymyślanie usprawiedliwień. Nie tędy droga.
Do posłuchania na dziś: Tool, album "10000 Days". Szczególnie początek i koniec albumu, które pięknie podsumowują nasze uzależnienie od przemocy - tak wzajemnej, jak i oglądanej z bezpiecznej odległości.
Obiecywałem sobie nie poruszać w najbliższym czasie tematów politycznych, światopoglądowych i podobnych. Niestety, czuję przemożną potrzebę złamania tego postanowienia, więc uznałem, że lepiej będzie zrobić to solidnie, na własnym blogu, niż wdawać się w bezsensowne i urywane dyskusje na Facebooku czy w innych równie niedorzecznych miejscach.
O co chodzi? Chyba już cała Europa wie, co zrobił jeden z najbardziej upartych polskich polityków. O tym, jak publicznie i na wysokim szczeblu doszło do rękoczynów, a osoba odpowiedzialna jest z siebie dumna i absolutnie nie widzi w tym nic złego. Jeśli przez ostatnie dwa dni byliście odcięci od świata, to podpowiem, o co chodzi: Korwin-Mikke uderzył Boniego w obecności innych europosłów, spełniając swoją "obietnicę".
Może nawet przeszedłbym nad tym do porządku dziennego, gdyby ten incydent po prostu zaistniał, bez odzewu społecznego. JKM straciłby immunitet (na co się zbiera), zostałby oskarżony o pobicie lub coś podobnego, finito. Ale ilość głosów poparcia, które pojawiły się we wszystkich zakątkach sieci, autentycznie mnie przeraziła. Zarówno tych zamieszczanych przez anonimów, jak i tych podpisywanych pełnym nazwiskiem - co oznacza, że niektórzy ludzie jawnie, publicznie i bez żadnego wstydu popierają takie działania. W ramach tej notki pozwolę sobie zamieścić kilka cytatów. Zakładam, że osoby wygłaszające te opinie zdają sobie sprawę z tego, że zrobiły to w przestrzeni publicznej.
Marcin Majchrzak: to się nazywa spełnianie obietnic wyborczych
Wiele głosów utrzymanych jest w tonacji "spełnił swoją zapowiedź". To w sumie zabawne. W polskim prawie istnieje takie pojęcie jak "groźba karalna". Owszem, jest to pojęcie-wydmuszka - osobiście przekonałem się, że policja wyśmiewa ludzi, którzy obawiają się zapowiedzianej napaści i zgłaszają, że im grożono. Niemniej w świetle prawa taka groźba wskazuje na premedytację, jeśli po jej ogłoszeniu ma miejsce odpowiadająca jej napaść. A to właśnie miało miejsce.Mieliśmy do czynienia z publicznym, zapowiedzianym i przygotowanym aktem przemocy. W jakim społeczeństwie żyjemy, jeśli podobny wyskok traktowany jest jak "obietnica wyborcza i jej spełnienie", a nie jak wyraz niskiej kultury osobistej, nieopanowanej agresji i pogardy dla prawa?
Jan Lew: Nie rozumiem zaskoczenia. Już dawno mówił że jak go spotka to da mu po mordzie.
Tu dochodzimy do naszej smutnej polskiej rzeczywistości. Prawda jest taka, że wybryk Korwina i deklarowane dla niego poparcie nie są zawieszone w próżni. Jego popularność nie bierze się znikąd. Żyjemy w kraju, w którym "przyzwoitość" kojarzy się wyłącznie z pruderią, szczerość mylona jest z chamstwem, a za przejaw honoru uważa się eskalację konfliktów. Nasze społeczeństwo żyje przemocą - nie tą kreskówkową, wyolbrzymioną i pełną wybuchów, którą widzimy w filmach, tylko codzienną, ponurą przepychanką między małymi duchem, przerażonymi, ale nadrabiającymi buńczucznością ludzikami. Cofamy się w rozwoju społecznym do etapu, na którym w pełni akceptowalne było udowadnianie swojej wyższości przez obrazę, ośmieszenie czy fizyczną napaść. Tracimy umiejętność inteligentnej dyskusji, a nawet rozumowania. Patrzymy z zachwytem na tych, którzy są bardziej od nas bezczelni, a zarazem przemawiają językiem, który dociera do naszych najgłębszych frustracji. Tak tworzą się elektoraty. Dlatego ludzie tęskniący za walczącym Kościołem z czasów PRLu garną się do PiSu. Dlatego ludzie spragnieni obietnic sukcesu głosują na PO. Dlatego frustraci chcący szacunku dla swojej odmienności pójdą w ogień za Palikotem, a ci, do których przemawia wolna amerykanka (oczywiście z nimi w roli zwycięzców - o czym zaraz), będą popierać Korwina. Każda z tych grup oczekuje, że jej wybrańcy będą mówić rzeczy wpasowujące się w jej światopogląd, a zarazem odsądzać od czci i wiary całą resztę. Żadna jednak nie wyraża tak otwarcie pożądania dla prymitywnych środków wyrazu, jak większość elektoratu Korwina.
Problem polega na tym, że ludzie po to stworzyli dyplomację, aby rozwiązywać konflikty bez przemocy. Po to wynieśli na wysokie stanowiska ludzi wykształconych, z wyższych sfer, kulturalnych albo po prostu inteligentnych, aby wszelkie spory rozwiązywać bez fizycznych napaści czy ich masowego odpowiednika - wojen. Co prawda istnieje stare powiedzenie, że wojna to kontynuacja polityki bardziej radykalnymi środkami, ale właśnie - kontynuacja, a nie podstawa. Podstawą polityki jest dyplomacja. Umiejętność forsowania swojej idei bez osobistej agresji wobec przeciwników, z zachowaniem ogólnie przyjętych norm zachowania. W dyplomacji nie ma miejsca na napaść, na osobiste wycieczki i pogróżki. Naruszenie nietykalności osobistej dyplomaty jest obrazą państwa, które dyplomata reprezentuje - co więc powiedzieć o sytuacji, gdy naruszającym jest reprezentant tego samego państwa?
Jednak dla przeciętnego wyborcy Korwina jego zachowanie nie jest w żaden sposób naganne. Jego zwolennicy będą go nazywać honorowym, odwołując się do starych sarmackich zwyczajów. Nie dociera do nich, że żyjemy w świecie, w którym prawo pięści pozostawiono marginesowi społecznemu, którego nie da się zreformować. Równocześnie ci sami ludzie będą protestować, gdy ich guru nawołuje do bicia dzieci, poniżania kobiet i innych zachowań niezgodnych z dzisiejszymi normami społecznymi, twierdząc, że wypowiedzi cytowane są bez kontekstu. Przykro mi, ale atak na Boniego jest bardzo silnie osadzony w kontekście innych zachowań i deklaracji Janusza Korwina-Mikke. Nie da się go zakłamać, można jedynie bronić go w możliwie najbardziej bezczelne sposoby, bez świadomości konsekwencji.
uwagiluzne: Jesteście żałośni, dziennikarze. Policzek, to policzek. Nie pobicie, nie zabicie, tylko policzek.
Wspomniałem wcześniej, że zwolennicy Korwina najczęściej widzą się w roli zwycięzców propagowanej przez niego wolnej amerykanki. To oczywiste, gdy patrzy się na ich wypowiedzi - są przekonani o własnej wyższości, zaradności, o tym, że w korwinowskim liberalizmie to oni będą rządzić światem. Tak się składa, że miałem przyjemność - i mówię to bez sarkazmu, ponieważ naprawdę lubię zmagania intelektualne - być uczniem jednego z ekonomistów wspierających Korwina i propagujących jego światopogląd. Jak wyjaśnił mi od pierwszej lekcji, cała idea gospodarki wolnorynkowej, którą wspiera rzekomo Korwin, opiera się na jednym założeniu: człowiek jest istotą racjonalną, dążącą do maksymalnego i utrzymującego się zwiększenia swojego zysku. Moim głównym kontrargumentem wówczas było to, że człowiek mimo olbrzymiego potencjału rzadko zachowuje się racjonalnie, ponieważ kierują nim emocje, popędy i potrzeba zaspokojenia swojego ego. Oczywiście zostałem wyśmiany - ale wróćmy teraz z powrotem do Europarlamentu (albo do MSW, jak kto woli) i zobaczmy, co zrobił Korwin. Czy było to racjonalne? Czy rzeczywiście miało na celu coś innego, niż podbudowanie ego agresora? Uderzając innego dyplomatę i uzasadniając to światopoglądowo dał wyraźny sygnał, że takie działania traktuje jako pełnoprawne, nie podlegające krytyce ani karze, nawet na tak wysokim szczeblu. Tym samym niejako dał przyzwolenie, aby również w sytuacjach mniej oficjalnych i publicznych - w domach, na ulicach, w codziennych sytuacjach - ludzie stosowali wobec siebie przemoc i uzasadniali ją staroświeckim "kodeksem honorowym", który z kolei żądał, aby na siłę odpowiadać siłą. Jeśli sądzicie, że przesadzam, to proponuję zapoznać się z jego własną interpretacją tego zdarzenia.
Teraz wyobraźcie sobie, że ktoś grozi wam, że za te czy inne rzeczy zostaniecie przez niego pobici. Następnie grożący zuchwale, w obecności innych osób rzeczywiście was uderza i wychodzi. Czy wysłalibyście do niego sekundantów, czy raczej policję? No właśnie - tu leży pies pogrzebany. Pan Korwin jest europosłem i w związku z tym nie można za nim wysłać policji, ponieważ chroni go immunitet. W związku z tym nie tylko może pobić swojego kolegę z Europarlamentu, ale też, gdy ten używa jedynej stosownej metody wyciągnięcia konsekwencji wobec agresora - publicznego ujawnienia incydentu - zwyzywać go od gnid i pochwalić się wybrykiem na swoim blogu.
Janusz Korwin-Mikke: Gdyby wiedział, to bym, zamiast policzkować, napluł mu w twarz…
Póki co widzimy, że osoba mająca usta pełne frazesów o honorze zachowała się w sposób godny plebejusza, a nie osoby szlachetnej i honorowej. Ale przełóżmy to teraz na społeczeństwo. Wyobraźcie sobie tych wszystkich ludzi, którzy regularnie głosują na Janusza Korwina-Mikke w wyborach - do czasów ostatnich eurowyborów zapewniający mu miejsce widoczne w wynikach, chociaż poniżej progu wejścia - oraz tę całą młodzież, która nie ma jeszcze praw wyborczych, ale gardłuje za Korwinem na Facebooku i gdzie tylko się da. Statystycznie jest ich niewielu, ale licząc jednostkowo - cały tłum, prawda? I teraz pomyślcie, że ci wszyscy ludzie dostali właśnie od swojego wodza przyzwolenie na publiczną przemoc według własnego widzimisię, bez żadnych wyrzutów sumienia, za to z prawem chwalenia się swoim barbarzyństwem. Czy sądzicie, że racjonalnie powściągną swoje emocje i zdecydują, że bycie agresywnym chamem zmniejsza ich korzyść?
Tym jednym wybrykiem pan Korwin sprawił, że możemy czuć się mniej bezpieczni. Czy w tej sytuacji rozsądni ludzie nadal powinni się godzić na istnienie tego prowokatora w przestrzeni publicznej? Czy nadal wolno pozwalać mu na propagowanie przemocy, barbarzyństwa, i nienawiści? Czy ludzie pozostaną przekonani, że osobnik w muszce, tytułujący niektórych ludzi jako "W.Czc." czy "J.E." przecież nie może być zły, skoro hołduje takim uroczym staroświeckim formom?
Czy też nareszcie coś pęknie, ktoś postawi na swoim i Janusz Korwin-Mikke zostanie odstawiony na boczny tor, wykluczony ze świata politycznego i publicystycznego poprzez ten sam społeczny konsensus, który zakłada, że ludzie nie powinni bić się po twarzach, który wymusił już dawno temu zakaz pojedynków, który nie pozwala maltretować (czy, cytując pana Korwina, "tresować") dzieci i kobiet?
Jesteśmy pośmiewiskiem świata, krajem, który kojarzy się ze wszystkim, co najgorsze. I jak długo ludzie pokroju Janusza Korwina-Mikke będą przez nas - ogół narodu, do którego przecież należą jego wyborcy - upoważniani do reprezentowania Polski, tak długo ten stereotyp się nie zmieni. Przecież ryba psuje się od głowy...
P.S. Żeby nie było - nie rozgrzeszam żadnego polskiego polityka. Janusz Korwin-Mikke nie jest jedynym "złym" na polskiej scenie politycznej. Jest natomiast najjaskrawszym przykładem tego, że ludzie dopuszczają do polityki każdego, kto jest wystarczająco bezczelny - niezależnie od tego, jak przerażające rzeczy kryją się za jego przekonaniami czy programem.
A jeśli kogoś zastanawia tytuł notki, odsyłam do artykułu "Od wybitej szyby do wybitych zębów" na blogu Kryzysowo.pl - mam nadzieję, że zrozumiecie moje skojarzenie i wyciągniecie wnioski.