poniedziałek, 20 stycznia 2014

Omnomnomnivore.

Ostatnio trafiłem w sieci na zgrabny, przymilny i poprawny politycznie termin: flexitarianizm. Dla tych, którzy podobnie jak ja żyli w błogiej nieświadomości: słowo to oznacza żywienie się głównie roślinami, z dopuszczeniem mięsa i pokrewnych produktów. Niektórzy flexitarianie stosują dodatkowe zasady - np. nie jedzą mięsa ssaków, albo ssaków i drobiu, albo... no tak. Zawsze zastanawiało mnie, co kieruje ludźmi, którzy dobudowują do swojego jadłospisu całą wielką ideologię. OK, rozumiem absolutne wykluczenie pewnych produktów z powodów religijnych. Rozumiem wykreślenie z diety konkretnego zwierzęcia, bo nie można się przemóc - koniarz nie tknie koniny, nie oczekuję jedzenia królików od człowieka, który trzyma takiego długoucha w domu jako maskotkę, a niewiele osób zdobyłoby się na zjedzenie szczura czy węża. Bardzo staram się zrozumieć ideowych wegetarian, którzy nie jedzą mięsa z poczucia "empatii" wobec zwierząt, nawet jeśli konkretne gatunki zostały wyhodowane konkretnie w celach kulinarnych i alternatywą dla nich jest jedynie wyginięcie.
Ale niech mi ktoś powie - dlaczego tak rozpaczliwie dążymy do zaszufladkowania się w jakiejś kategorii? Czy to próba uspokajania własnego sumienia albo podlizania się innym ludziom? "Jestem wege, tylko czasem zjem kurczaka". ""Ja tak ogólnie nie jadam zwierząt, ale nie umiem sobie odmówić wędzonego łososia". "Nie jestem ortodoksyjnym wege, ale jestem flexi". Litości!


Nigdy nie próbowałem być "poprawny", jeśli chodzi o jedzenie. Nigdy nie ratowałem świata, odmawiając jedzenia mięsa. Nigdy nie zażerałem się rzeczami, które są dwukrotnie droższe z powodu nalepek "ORGANICZNE", "GMO FREE" czy "EKO" na opakowaniach. Nie nurkowałem za żarciem w śmietnikach. Owszem, mógłbym. Rozumiem tok myślenia ludzi, którzy się na to zdecydowali. Widzę też, z czego takie myślenie wynika. Nie rozumiem jednak, czemu sam miałbym się temu myśleniu podporządkować - w imię czego? Uznania? Szacunku? Oryginalności?
Ostatnio moja druga połówka usłyszała od swojej babci, że jesteśmy grubi, bo zamiast żywić się porządnie - mięsem, warzywami itp. - zapychamy się chlebem, chińskimi zupkami i cukierkami. Prawda jest taka, że kiepskie, chemiczne żarcie jest najtańsze, a słodycze - dawnymi czasy luksus - są bardziej przystępne cenowo od owoców. Owszem, oboje jesteśmy niepoprawnymi obżartuchami, swoje stresy i frustracje zajadamy, zamiast wyładować w "zdrowy" sposób. Ale też "zdrowe sposoby" kosztują - to temat na oddzielną notkę.
Prawda jest taka, że staramy się zmienić nasze nawyki. Moje dzisiejsze śniadanie (zjedzone zresztą po południu, nie licząc porannej kawy) składało się z mięsa i bakalii, zamiast z chleba z majonezem. Na obiad zjem sałatkę grecką i przegryzę kawałkiem kiełbasy. Kolacja, o ile ją zjem, ograniczy się pewnie do kilku garści gotowanej fasolki szparagowej. Ale równocześnie dręczą mnie wyrzuty sumienia, bo taniej byłoby opchać się bochenkiem chleba z musztardą, poprawić na obiad chińską zupką, a wieczorny stres po pracy zagryźć tanią czekoladą. Tak samo sumienie mnie gryzie, gdy kupuję piwo na wieczorny relaks w naszym sklepie, chociaż w markecie jest taniej (co poradzę - od marketowych sikaczy robi mi się niedobrze). A "owoc twojego życia je ZUS".


I kim jestem z punktu widzenia żywieniowych szufladek? Bo z własnego - jestem wszystkożercą. Jem to, co pozwala mi przeżyć kolejny dzień, tydzień, miesiąc, rok. Może czasem bezrefleksyjnie. Może często bez "empatii". Ale nie stać mnie na luksus wybrzydzania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz