wtorek, 24 czerwca 2014

Autobus czerwony, czyli dlaczego wirale są przereklamowane.

Od wczoraj polskie internety huczą od kontrowersji dookoła wirtualnie zezłomowanego autobusu. Ludzie prześcigają się w opiniach, interpretacjach i dyskusjach. Dobra, skoro wszyscy, to nie będę hipsteryzował i też się wypowiem.


Filmik obejrzałem dzisiaj rano, przed pracą. Dla niezorientowanych: reklama opowiada historię starego, czerwonego busika, pamiętającego najwyraźniej czasy Dzikiego Zachodu (oceniając po sterczącej mu z tyłka strzale), który człapie sobie na linii podmiejskiej z wigorem i gracją godnymi osobnika, który cudem przeżył udar mózgu bez pomocy lekarskiej. Busik jest niemile widziany w społeczeństwie: nowe i piękne autobusy wyganiają go z parkingu, musi spać pod śmietnikiem jak stary żul, starsze dzieciaki bazgrzą po nim, a młodsze mdleją na jego widok. Jego nędzną egzystencję pogarsza wiecznie wisząca nad nim chmura deszczowa i smutna muzyka, która najwyraźniej stanowi tło dźwiękowe jego codziennego cierpienia. Dzisiaj busik ma już dość i z myślami samobójczymi rzuca się na taśmę zgniatarki na złomowisku. Dopiero na taśmie, o kilka sekund od zniszczenia, po raz pierwszy dostrzega piękno istnienia - wieczne chmury rozświetlają się słońcem, a dookoła busika zaczyna krążyć przepiękny motyl. Kiedy wydawałoby się, że jest już za późno, by cofnąć decyzję o samobójstwie, motyl siada na wyłączniku zgniatarki i taśma zatrzymuje się. Busik, który wzbudzał w nas takie współczucie i być może po raz pierwszy od lat dostał szansę na lepsze istnienie, jest uratowany.
A potem radosna pani operatorka wciska przełącznik i busik zostaje zmiażdżony.

Głos zza kadru informuje nas, że nie powinniśmy mieć litości dla niesprawnych autobusów, a ich stan możemy sprawdzić na specjalnej stronie założonej przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo puenta reklamy oszołomiła mnie do tego stopnia, że przestałem zwracać uwagę na to, co działo się dalej.

Reklama natychmiast rozniosła się po Facebooku i innych mediach społecznościowych jak ospa wietrzna wśród wrogów szczepionek. Reakcja tłumu była do przewidzenia: dominowały głosy, że reklama jest zła, okrutna, odrażająca. Że pośrednio gloryfikuje wykluczanie osób starych i niesprawnych ze społeczeństwa, a nawet, że promuje eutanazję (i gorzej). Zwykle gardzę masowymi sentymentami, jednak tym razem nie mogę odmówić im racji. Rozmaite serwisy, grupy wzajemnej adoracji i organizacje pasożytku społecznego od lat narzucają nam wzorce postępowania, według których trzeba litować się nad słabymi, chorymi i odrzuconymi zwierzątkami, często sięgając po antropomorfizację i uderzając w nas poczuciem winy. Patrz, ten piesek ma taki smutny wzrok, bo człowieki go skrzywdziły. Jeśli nie przygarniesz tego kotka, to umrze samotny i nieszczęśliwy, ty potworze. Wpłaćcie kasę na nasze konto, żebyśmy mogli kupić karmę dla znajd - wyobraźcie sobie, że to wasze dzieci przymierają głodem! O ile często brzydzą mnie manipulacje w tym tonie, to w głębi serca rozumiem, że mają na celu poprawę losu stworzeń, których trudna sytuacja bardzo często wynika w ten czy inny sposób z ludzkiego okrucieństwa, głupoty czy nieświadomości.
Mając serca naładowane współczuciem (często źle ukierunkowanym), a głowy napakowane złudzeniami człowieczeństwa "braci mniejszych", dostajemy teraz reklamę, której bohater przypomina te wszystkie zagłodzone pieski, porzucone kotki i niechciane chomiki. Jest udręczony, znienawidzony przez silniejszych od siebie, ma dość swojej egzystencji. Solidaryzujemy się z nim, bo myślimy o swoim przygarniętym zwierzaku, o dręczonym w szkole młodszym bracie, o własnej beznadziei codziennego chodzenia do pracy i użerania się z nieludzkim społeczeństwem. I kiedy na dnie rozpaczy nasz bohater znajduje w sobie choć odrobinę chęci do życia, zostaje brutalnie i radośnie zamordowany. Jesteśmy zrozpaczeni, zszokowani. Czujemy się oszukani, bo mieliśmy nadzieję na jakiś happy end. Ciśnie się na usta pytanie: a czego autor tej reklamy się spodziewał?

Podniosło się też sporo głosów w obronie reklamy. Blogerzy i komentatorzy prześcigają się w błyskotliwych analizach i dekonstrukcjach emocji tłumów. Wyrażają dumę, że zrozumieli przesłanie tej reklamy, czego większość tępej masy najwyraźniej nie jest w stanie zrobić. Albo że przeciętnego Kowalskiego tak zabolała puenta, że nie przyjął już do wiadomości zakończenia reklamy. Albo po prostu wyzłośliwiają się na głupich, sentymentalnych ludzi, którzy śmieją nie zgodzić się z geniuszem autora. Mam złą wiadomość: wasze wysiłki nic nie dadzą. Możecie pławić się w samozadowoleniu, głównie wynikającemu zapewne z tego, że postawiliście się opinii publicznej - ale nie zmienicie faktu, że ta reklama jest po prostu zła.

Nieco bawi mnie fakt, że podnoszony jest tak często argument: "Tak, to ma wami wstrząsnąć! Macie sobie uświadomić, że ten 'stary uroczy busik' jest niebezpiecznym rzęchem!". Problem w tym, że reklama nie przekazuje takiej informacji. Nie widzimy nic (poza absolutnie nierealistycznym omdleniem jednego dziecka), co wskazywałoby na zagrożenie ze strony tego autobusu. Tak, wlecze się niemiłosiernie, jest brudny, pierdzi dymem i ma kreskówkowo połatane opony, co zresztą może wynikać nie z jego wieku, tylko z tego, że właściciel traktował go równie "dobrze", jak wszyscy dookoła. Ba, gdyby był przedstawiony jako przedmiot, zapewne pierwszy powiedziałbym: "Jezu, to coś nie nadaje się na ulice!".
Często padają porównania do popularnej reklamy lampy IKEA - nietrafne, bo przedstawiona w reklamie lampa "uczłowieczana" jest wyłącznie poprzez chwyty psychologiczne, skłaniające odbiorcę do przypisania jej uczuć. Tymczasem w reklamie MSW zaserwowano nam nie przedmiot, a postać. Ofiarę losu i społeczeństwa, traktowaną jak trędowata. Czerwony busik jest osobą. Ma świadomość, osobowość, okazuje emocje. Cholera, podejmuje próbę samobójczą! To nie jest żart, to nie jest zabawne i gdyby bohaterem była postać ludzka, reklama pewnie zostałaby zgłoszona do KER. Na tym etapie pewnie jeszcze da się zdystansować, jednak następujące bezpośrednio po sobie momenty nadziei i śmierci tworzą wystarczający dysonans, żeby wielu ludzi wyprowadzić z równowagi. Niektórych autentycznie doprowadzą do łez. Innych, jak mnie, jedynie wprowadzą w zły humor i skłonią do smutnych przemyśleń. Wystarczająco skutecznie, aby umknęła nam informacja, którą reklama stara się po tym szoku przekazać.

I tu leży busik pogrzebany. Bo widzicie, od pewnego czasu ludzie tak jarają się wiralnością, zasięgiem, szumem wokół reklam, że zapomnieli o ich zasadniczej funkcji. Tą funkcją jest przekazanie informacji i nakłonienie do konkretnego działania. Reklama ma w swojej najczystszej treści mówić "kup", "zrób", "idź". To jej podstawowy przekaz, któremu powinna być podporządkowana forma. Środki wyrazu mają na celu dostarczenie podstawowego przekazu do jak największej liczby ludzi, w możliwie interesujący sposób. W chwili, gdy forma zaczyna dominować nad treścią i spycha ją gdzieś w ciemny kąt, funkcja reklamy zanika. Z tym właśnie mamy do czynienia w przypadku Smutnego Autobusu. Komunikat od MSW pojawia się w tych krótkich sekundach, w których mózg właśnie wszedł w awaryjne hamowanie, więc nie ma czasu wrzucić wstecznego, cofnąć się do stanu racjonalnego i zaabsorbować informacji tak mocno kontrastujących ze stanem emocjonalnym odbiorcy. Ilu z was pamięta - bez sprawdzania w Google ani oglądania ponownie filmu z wyłączonymi emocjami - jaki był adres tej aplikacji do sprawdzania stanu pojazdów? Czy słyszę pytania "jakiej aplikacji"? No właśnie.

Wiralność nie jest kluczem do sukcesu. Jest narzędziem. Nie, jest przyborem. Smarem, który pozwala maszynie reklamy gładko jechać dalej. Smar nie jest dobrym paliwem, a wyciekając z każdej szpary raczej utrudnia pracę operatorowi i wzbudza obrzydzenie. Reklama, której forma i wiralność przyćmiewają cel, jest jak firma kurierska, której kurierzy po dotarciu do adresata śpiewają, stepują i żonglują pochodniami, po czym zwijają się bez przekazania paczki. Jasne, ludzie będą mieli co wspominać, ale na pewno nie powierzą takiemu kurierowi cennej przesyłki. To samo będzie ze Smutnym Autobusem - zostanie zapamiętany jako brutalny, łamiący serca filmik, ale raczej niewielu ludzi zachęci do skorzystania z aplikacji.
(Jakiej aplikacji?)

Nie miejmy litości dla niesprawnych reklam.

wtorek, 10 czerwca 2014

Piekielny upał i burgerowo-piwny raj.


Moja lepsza połówka zadzwoniła wczoraj z pracy i zapytała, czy mam ochotę na wizytę w Barnie, skoro oboje mamy wolne popołudnie. Odwiedzamy ten lokal rzadko, ale regularnie - ich żarcie jest niesamowite, ich wybór piw wyśmienity, ich podejście do klienta - przyjazne i ogarnięte. Ostatnio zasugerowałem ściągnięcie Rowing Jacka i nie wiem, na ile była to moja sprężyna, ale wczoraj w lodówce zobaczyłem znajome jasnozielone etykietki z piratem. Oczywiście możliwe, że mam skrzywioną perspektywę - odkąd wziąłem w zeszłym roku udział w I Mistrzostwach w Pochłanianiu Burgerów (i zająłem czwarte miejsce), jestem tam traktowany jak gość honorowy. Tak czy inaczej, staramy się pojawiać co najmniej raz w miesiącu - nie mogę odpuścić sobie spróbowania zmieniających się regularnie burgerów sezonowych. W kwietniu nagrałem nawet degustację piwno-burgerową:


Tym razem wziąłem ze sobą aparat, ale jakoś nie udokumentowałem burgerów - głównie dlatego, że dobraliśmy się do nich tak szybko, jak tylko się dało, a nadgryzione nie prezentowały się już tak epicko. Zwykle oba burgery sezonowe łączy jakiś wspólny wątek, tym razem jednak go nie namierzyłem. The Last Tomato (wybrany przez Anię) kusi łagodną kompozycją: wołowiną, aioli ziołowym, maasdamerem, kindziukiem, białą cebulką i pomidorem malinowym. Idealny obiad na gorący dzień, kiedy żar w pysku nie jest za dobrym pomysłem; wziąłem tylko jednego gryza, ale całym sercem jestem za tym, żeby Ostatni Pomidorek dołączył do stałego menu, tuż obok Gender Burgera, przynajmniej na tak długo, jak długo dostępne są pomidory malinowe. 
Mnie z kolei przypadł Wam Dam, pozycja dla hardkorów: do standardowego wołowego kotleta z serem dołącza soterowany bok choy i grillowany ananas, a także sambal (konkretnie chyba sambal oelek) i kiełki fasoli mung. I tutaj niestety poległem. Bok choy i ananas były pomysłem genialnym, ale od kilku lat obniżyła mi się odporność na ostre przyprawy i dodatki takie jak sambal czy jalapeño po prostu zaciskają mi gardło i żołądek. Można powiedzieć, że porwałem się z motyką na słońce. Na kwaśno-ostry sambal nałożyły się w dodatku kiełki, które na świeżo (a jeszcze lepiej - podsmażane!) uwielbiam, ale w wersji konserwowej po prostu mi nie leżą. W rezultacie z górnej bułki, do której przylepione były oba te składniki, zjadłem może ze dwa gryzy. Reszta burgera była świetna, chociaż nie dałem rady wepchnąć go całego...
Żeby nie było: cała kompozycja jest świetna i komu innemu smakowałaby na pewno o wiele lepiej - po prostu w moim przypadku nałożyły się dwa składniki, które oddzielnie miałyby pewnie mniejszy wpływ na całokształt.
Swoją drogą, przed chwilą dowiedziałem się, że na te sezonowce załapaliśmy się w ostatniej chwili - Barn ogłosił już gwiazdy sezonu czerwiec/lipiec. Zapowiadają się jak zawsze niesamowicie, zwłaszcza Griswold (cambozola i kurki... zaklepuję!).
Wspomniałem o piwie. Barn Burger od samego początku budził moją sympatię dużym, rozwijającym się asortymentem fajnych napojów, a odkąd zacząłem się bardziej "zawodowo" interesować piwem, każdą wizytę celebruję butelką innej perełki browarnictwa. Tym razem postawiłem na Angielskie Śniadanie Pinty, piwo gorzkawe, o przyjemnym i łagodnym aromacie, dobre właśnie pod wszelkiego rodzaju smażone i pieczone dania. Pewnie na tym by się skończyło, ale po jedzeniu dostrzegłem w lodówce coś, czego po prostu nie mogłem sobie odpuścić - Crazy Mike Double IPA, jedna z najnowszych produkcji AleBrowaru. Wypuszczenie Crazy Mike'a wiązało się z ciekawą akcją marketingową pod hasłem "#jestemhopheadem", zmianą logo producenta i konkursem, w którym planowałem wziąć udział - ale jakoś nie wyszło (jak zawsze). Dlatego już poza konkursem uraczę was moim hopheadowym zdjęciem podczas konsumpcji Mike'a.

Crazy Mike wszedł na ring i szybko zepchnął do narożnika zarówno Angielskie Śniadanie, jak i Wam Dama. Wiem, że Double IPA powinna być solidna, mocna i aromatyczna, ale to piwo przekroczyło moje oczekiwania. Chwali się goryczą na poziomie 100 IBU, ale dla mnie była niemal niewyczuwalna - szczelnie owinięta warstwami owocowego aromatu, słodyczy (w procesie produkcji użyto cukru - czemu zwykle jestem przeciwny, ale akurat w tym przypadku piwowar wiedział dobrze, co robi) i alkoholu (mimo 9% i obecności cukru nuty alkoholowe były niewyczuwalne, jeśli nie liczyć lekkiego pieczenia w mojej podrażnionej sambalem paszczy). Czysta rozkosz i najlepsze, co ostatnio zdarzyło mi się pić... chociaż w sumie nie było to trudne, po rozczarowaniu Oki Doki i dobrej, ale nie rewolucyjnej Das IPA (oba od Pinty). Trzeba jednak zaznaczyć, że przy Mike'u raczej nie siedzi się, rozpijając kolejne butelki - po wyjściu z Barna wyraźnie czułem, że łapię "humorek", chociaż wydawało mi się, że jestem zahartowany na takie ilości alkoholu.


Reszta dnia upłynęła bez wielkich rewelacji - ot, typowe popołudnie Piwnego Miśka na mieście. Spacer Chmielną, merytoryczna dyskusja z zombie geekiem w Smyku przy strzelnicy NERFa, kawa na trawienie w Grycanie, marsz do Zygmunta i powrót w moje rejony. Wszystko w skwarze, który po ostrym obiedzie budził we mnie rozpaczliwą żądzę nawodnienia się. Pod wieczór zrobiłem jeszcze kilka kilometrów rowerem po zakupy, co dodatkowo mnie wymęczyło, ale też poprawiło mi samopoczucie na resztę wieczoru. Kiepsko z moją kondycją, ale chyba zaczynam sobie przypominać tę satysfakcję, którą dawały mi kiedyś regularne treningi. Jest jeszcze dla mnie nadzieja.

À propos kondycji: moja forma w pożeraniu również zostawia wiele do życzenia, a praca dodatkowo uniemożliwia mi stawienie się na imprezie, ale jeśli ktoś ma ochotę zawalczyć w tym roku o zaszczyty, sławę i darmową wołowinę, to Barn Burger organizuje pod koniec czerwca II Mistrzostwa w Pochłanianiu Burgerów. Serdecznie polecam, świetna impreza i naprawdę warto wziąć udział - niekoniecznie dla zwycięstwa, po prostu dla dobrego żarcia, satysfakcji i czystej, nieskrępowanej, hedonistycznej zabawy. Wystarczy skontaktować się z organizatorami na ich stronie na Facebooku... albo wpaść na obiad i pogadać na ten temat z personelem.

Oficjalny plakat II Mistrzostw w Pochłanianiu Burgerów. Żródło: facebook.com/BarnBurger
Do boju!

czwartek, 5 czerwca 2014

Burger Mama, czyli jak zmarnować pięć dych.

Na koniec dzisiejszego łażenia po Galerii Renova trochę zgłodnieliśmy, więc postanowiliśmy zrobić przegląd knajpek w galerii. Susharnia - kusi (uwielbiam sushi), ale ceny budziły naszą niepewność. Cukiernia - lody wyglądały niespecjalnie, a ciastka raczej nie były świeże o takiej porze. Kawiarnia - byliśmy tam poprzednio i bardzo się zawiedliśmy. Bar z "domową kuchnią" świecił pustkami, a na wyłączonej kuchence stał garnek z niezbyt zachęcającą zawartością. Pomimo lekkich obaw skierowaliśmy się więc do burger baru, który Ania odwiedziła już wcześniej (bez zachwytów), a który szczyci się bardzo ambitną nazwą "Burger Mama".
Jeśli jeszcze nie załapaliście dowcipu, powtórzcie tę nazwę kilkanaście razy, możliwie szybko, aż się przejęzyczycie. Tak, to ten poziom.

Stojący za kasą przemiły młody człowiek z bujną brodą praktycznie od pierwszej sekundy przejął kontrolę nad rozmową. Zastanawiamy się nad zamówieniem - poleca supernowego, bardzo fajnego i oryginalnego burgera z kozim serem. Hm, może lepiej zapoznam się najpierw ze standardowymi burgerami? Jasne, ale on naprawdę poleca, oprócz sera jest też roszponka. Hm, podoba mi się ten Blue Cheese Burger. Ale w tym z kozim serem jest też karmelizowana cebulka. Ania zamawia Blue Cheese, ja rozważam inne opcje (kusi mnie klasyczny Cheeseburger z boczkiem), patrzę na listę możliwych sosów. Naprawdę jako drugi poleca ten nowy z kozim serem i... macham ręką, nie pogadasz z takim. Bierzemy Single Blue Cheese i Single z kozim serem (nie wypisany na liście dań, przemiły sprzedawca nie podał ceny), sosów nie wybieramy, nie, nie chcemy frytek, do tego zamawiamy dwie lemoniady. Już mam obawy. Płacę 52 złote, byle szybciej, nie chcąc dłużej stać przy kasie.

Siadamy przy stoliku i zerkam na paragon - świetnie, koziburger kosztuje 21 złotych - o 2 złote drożej od Blue Cheese. Agresywna sprzedaż zadziałała. Lemoniady kosztują po sześć złotych, oby były dobre. Niestety, w tym momencie kelnerka przynosi napoje i naszym oczom ukazują się kubeczki mniej więcej 250 ml, zawierające mętny napój z ćwiartką cytryny i bez lodu. Pierwsze siorbnięcie przez słomkę i pysk wykrzywia mi się niemiłosiernie - owszem, kwaskowość odpowiednia, ale cytryny w tym nie czuję za dużo, za to wyłażą jakieś ziołowe posmaki nasuwające mi skojarzenia z koperkiem i natką pietruszki. W dodatku płyn jest w temperaturze pokojowej, prawdopodobnie nalany przed chwilą z dzbanka, który widziałem przy kasie. Sześć złotych za coś, czego nie jestem w stanie wypić. Niezły początek.

Po kilku minutach docierają burgery. Podawane są w czymś, co przypomina małe blaszki do pieczenia wyłożone papierem. Krytyczny rzut oka - burgery są dwa razy mniejsze, niż to, co zwykle jadam w Barnie. Z mojego głównie wysypuje się roszponka i wycieka jakiś ciemny, rzadki sos. Po pierwszym gryzie uświadamiam sobie, że to soczek z karmelizowanej cebulki zmieszany z BBQ - mniej więcej w momencie, gdy zalewa mi całą brodę. Lubię dużo sosu, pod warunkiem, że coś pod tym sosem się znajduje. Tutaj jednak kotlecik jest mizerny (rzekomo 150 g, czyli tylko o 1/4 mniejszy, niż w solidnych burgerowniach), głównym składnikiem jest roszponka, do tego łycha cebulki, ze dwa kawałki boczku (akurat niezły) i plasterek (bo nie plaster) sera. Całość nie smakuje fatalnie - słodko-słono - ale w burgerze chodzi jednak o ten soczysty kawał mięcha, który tutaj jakoś mi umknął. Próbuję, czy lemoniada będzie mi jakoś wchodzić pod taką kanapkę, ale niestety - zamiast tego do końca psuje smak. Cholera, co to za zielsko w niej czuję? Ostatecznie zostawiam niemal nietknięty kubek lemoniady (Ania swoją zmęczyła), więc jesteśmy "tylko" o sześć złotych do tyłu.

Po posiłku zostaje niesmak w ustach i w sercu, brudne łapy i twarze (tego typu lokale naprawdę powinny mieć własną łazienkę!), uczucie pustki zarówno w portfelu, jak i w żołądku. Epilog tragedii rozgrywa się przy drzwiach galeryjnej łazienki, gdzie po dokładnym wypraniu się spotykam znów przemiłego młodego człowieka z brodą. Pada pytanie, czy nam smakowało. Odpowiadam, że jestem rozczarowany i pytam, jakim zielskiem smakowała ta lemoniada. Nie wiem, czy bardziej mnie zaskoczyła jego odpowiedź ("Może to ta mięta, proszę pana"), czy jego moja riposta ("Nie przypominam sobie, żeby mięta smakowała jak koperek"). Chłopak niepewnie zaprasza nas ponownie i znika w łazience. Kurtyna.

Podsumowując posiłek doszliśmy z Anią do wniosku, że trzeba było zostać przy pierwotnym pomyśle i pójść do susharni. Za 60 złotych dostalibyśmy kilkanaście maki i kilka nigiri, ewentualnie mniejszy zestaw i imbryk herbaty. Równie (albo i bardziej) sycące, nieco zdrowsze, dające przynajmniej złudzenie, że było warto. Bo chyba Yakuza Sushi nie rozczarowałoby nas tak, jak Burger Mama?...