piątek, 14 marca 2014

Oshee Vitamin Energy - Natural Caffeine

Muszę się do czegoś przyznać. Każdy człowiek ma jakieś słabości, uzależnienia, złe nawyki - nie jestem tutaj wyjątkiem. Mam na imię Marcin i od jakichś dziesięciu lat jestem kofeinistą.

A teraz całkiem poważnie: rzeczywiście jestem uzależniony od kofeiny. To trochę paskudny nawyk - nie móc zwlec się z łóżka i zacząć normalnie dnia bez kubka kawy albo łyka chemicznego koktajlu z kofeiną. Staram się sublimować moje uzależnienie - jak alkoholik, który pija wyłącznie dobrą whisky, tak ja krzywię się na tanią kawę z dyskontu (którą z konieczności pijam, gdy bieda mnie przyciśnie) i kiepskiej jakości napoje energetyczne. Staram się nie żłopać napojów z kofeiną na ślepo, nadać moim codziennym rytuałom pobudzającym jakiś pozór wyszukania. Dlatego właśnie, ilekroć widzę na rynku nowego energetyka, kupuję go w nadziei, że odkryję jakiś nowy, lepszy i mniej sztuczny smak.

Od kilku lat widuję na półkach różne koktajle witaminowe Oshee i długo zastanawiałem się, czemu w ramach tej serii nie wypuścili jeszcze żadnego pobudzacza. Dziś rano stało się - na półce Oshee w Carrefour Express zobaczyłem nową czarną puszkę, dumnie ogłaszającą wysoką zawartość kofeiny. Oczywistym jest chyba, że bez większego namysłu dokonałem zakupu...


Puszka jest utrzymana w czarno-białej, matowo metalicznej tonacji z czerwonymi akcentami. Front puszki zapewnia nas o naturalnym pochodzeniu kofeiny i braku tauryny - super, wreszcie napój, do którego nie będą się dobierać moje koty. Oprócz tego producent roztacza przede mną wizje doładowania całym koktajlem witamin z grupy B. To fascynujące, ale dla pewności wczytuję się w drobny druk z tyłu puszki. Skład nieco psuje pierwsze pozytywne wrażenie: woda, cukier, glukoza (jakby sam cukier nie wystarczył), "kwaskwas cytrynowy" (-10 punktów dla Slytherinu - mam alergię na tego typu wtopy), dwutlenek węgla , cytrynian sodu i aromaty. Dopiero na końcu znajdują się te magiczne składniki, którymi chwali się przód puszki: "naturalna kofeina" (32 mg na 100 ml napoju - czyli 80 mg na puszkę) i witaminy. Teoretycznie 100 ml napoju pokrywa w 100% dzienne zapotrzebowanie na witaminę B6, w 44% na niacynę (B3, PP, kwas nikotynowy) w 33% na B5 i w 20% na B12 - super, wypijając cały pewnie dorobię się hiperwitaminozy ;>

Cała puszka dostarcza 115 kcal w formie 27,5 g jedno- i dwucukrów.

Nie jest źle, chociaż zapewnienia o naturalności okazały się dętymi frazesami (czego się w sumie spodziewałem). W takim razie czas na otwarcie puszki. I już na początku lekki zawód - zapach napoju jest bardzo typowy, cukrowo słodki, z leciutką nutą waleriany. Kolor też typowy - pewnie producent nie pomyślał, że ktokolwiek mógłby przelewać "bateryjkę" z puszki do szklanki. Smak słodko-kwaskowy, ale już bez tej irytującej waleriany, którą wali większość energetyków. Pobudza łagodnie, ale całkiem przyzwoicie - po godzinie od wypicia nadal jestem pozytywnie nastrojony, zamiast chodzić po ścianach albo dla odmiany przysypiać. Napój nie zostawia też długotrwałego "kwachu" na podniebieniu.

Biorąc pod uwagę cenę porównywalną z np. Blackiem, chyba mogę przyznać temu napojowi niezłe 7/10, przynajmniej w kategorii napojów energetycznych. Osobom szukającym czegoś smacznego do wypicia - nie polecam. Kofeinistom cierpiącym na senność z braku kawy - zdecydowanie rekomenduję.

środa, 12 marca 2014

Fire coming out of the Bear's head.

Czasem jest tak, że człowiek coś przeczyta, potem przeczyta komentarze, coś się w nim zagotuje i postanowi sam też się wypowiedzieć. A nie do końca określoną chwilę później uświadamia sobie, że z krótkiego komentarza zrobiła się notka na bloga. Dobra, w takim razie ląduje na blogu. Ostrzegam, dziś bluzgam.

Po przeczytaniu pewnego artykułu jakoś odeszła mi ochota na spróbowanie Ciechana Grand Prix, na którego się ostatnio nastawiałem.

Tak, gdzieś na powierzchni całego problemu jest pewnie to, że szef tego browaru jest skrajnym prawicowcem, który nie oponuje, gdy jego piwo pojawia się w kontekście "przyprawiania lewaków o ból dupy". Sorry, ale to taka wtopa marketingowa, że szkoda gadać. Nie mówię, że nie ma prawa do posiadania własnych poglądów. Ale niech oddziela swój biznes od swoich przekonań - i pilnuje, żeby inni nie mieszali jego firmy do niskich lotów przepychanek politycznych - a jeśli nie potrafi, to niech się nie dziwi, że zniechęca do siebie ludzi.

Ale to tylko wierzchołek góry lodowej.

Stopniowo dojrzewam do wycofania poparcia dla strony Husaria Przed Pałac. Bo o ile szanuję nasze dziedzictwo historyczne i popieram pomysł, aby nasza najbardziej legendarna formacja została wskrzeszona w celach reprezentacyjnych, to z dnia na dzień jest mi coraz mniej po drodze z tą stroną - tkwiącą mentalnie w czasach, w których ludzie mordowali się masowo o ciągnące się od kilkuset lat spory.

Do kurwy nędzy, żyjemy już w innym świecie. Jeśli ktoś nie zauważa, jakie krzywdy w ciągu ostatnich stu lat wyrządziła sobie ludzkość, to niech wychyli łeb z własnej dupy, przejedzie się po kilku muzeach, a potem usiądzie i wreszcie samodzielnie pomyśli. Rozpamiętywanie wzajemnych krzywd, skreślanie ludzi z góry za to, że ich przodkowie/kuzyni/ludzie przypadkowo do nich podobni coś tam zrobili - kiedyś doprowadzało do śmierci tysięcy osób w ciągu jednego dnia. Dzisiaj może doprowadzić do śmierci milionów w ciągu jednej godziny. Dzisiaj szczególnie powinniśmy o tym pamiętać, widząc, co dzieje się za naszą wschodnią granicą.

Dość mam tych wojen, tej nienawiści, tego rozdrapywania ran. Z obu stron barykady - bo i "prawaki", i "lewaki" mają na sumieniu mnóstwo zła, uprzedzeń, ekstremizmu. Ludzie, ogarnijcie się. Nie lubicie kogoś, to po prostu go olewajcie. Macie z kimś rozbieżne poglądy - albo go zignorujcie, albo wejdźcie z nim w polemikę. Ale skończmy ten festiwal nienawiści. Ukraińcy źli, bo Wołyń. Ruscy źli, bo Katyń. Niemcy źli, bo Auschwitz. Anglicy źli, bo Chamberlain. Muzułmanie źli, bo gdzieś tam coś tam robią ludzie, którzy się za muzułmanów podają. Żydzi źli, bo zawsze byli. Murzyni źli, bo z Afryki. Amerykanie źli, bo CIA. Mięsożercy źli, bo to sadystyczne skurwiele. A wege źli, bo słabe cioty i nawiedzeńcy. Homo źli, bo też cioty (cokolwiek by to znaczyło), hetero, bo uważają się za panów świata, a bi, bo zdradzili obie strony. Widzew zły, bo nie Legia, a Legia, bo nie Widzew. Białołęka zła, bo zakłamane słoiki, Centrum, bo bogaci popaprańcy, a Praga, bo ksenofobiczne lumpy. On zły, ty zły, ja zły, nie dlatego, że coś sami zrobiliśmy, ale dlatego, że ktoś inny ma na nasz temat zdecydowane poglądy, nawet nas nie znając.

Dość tej pierdolonej nienawiści. Dość. Historia jest po to, żeby ją pamiętać i nie popełniać więcej tych samych błędów. A jeśli ktoś tego nie rozumie, to prędzej czy później zniszczy i siebie, i wszystkich dookoła.




And then came a sound - 
distant first, it grew into castrophany so immense it could be heard far away in space.
There were no screams. There was no time. The mountain called Monkey had spoken.
There was only fire.
And then, nothing.

czwartek, 6 marca 2014

Amerykański atak cukrzycy.

Naprawdę nie planowałem dzisiaj notki, ale spróbowałem czegoś nowego i chciałbym się podzielić wrażeniami ze światem.

Małe wyjaśnienie: pracuję w sklepie z piwem "z wyższej półki", ale oprócz alkoholu sprzedajemy też importowane przekąski i napoje bezalkoholowe. Zwykle z krajów bałtyckich, ale nie tylko. Trafiają nam się też napoje zachodnie - najczęściej bijące na głowę swoje rozlewane w Polsce odpowiedniki. Miałem już okazję porównać amerykańskie i polskie napoje Dr Pepper, Coca Colę, a przedwczoraj przyjechały nowości... Dzisiaj dostałem wypłatę, więc stwierdziłem, że mogę wydać kilka złotych na fanaberie.

Na pierwszy ogień poszła puszka Mountain Dew Voltage. Niebieski, roziskrzony błyskawicami design pasuje do nazwy - sugeruje solidnego kopa energii, który przyda mi się przy dzisiejszej paskudnej pogodzie.
Napisy na puszce informują, że ta konkretna odmiana MD jest "naładowana smakiem malin i cytrusów oraz żeń-szeniem". Ten ostatni składnik trochę mnie zniechęca, nie lubię tej nuty smakowej... Zobaczymy.


Po otwarciu puszki wita mnie słodki, landrynkowy zapach maliny - nie do pomylenia z zapachem prawdziwych owoców, ale bardzo przyjemny. Kojarzy mi się z gorącym letnim dniem. Pierwszy posmak jest przede wszystkim kwaskowy, słodycz ukryta jest gdzieś pod spodem. Smak landrynkowych malin jest bardzo wyraźny, podlany odrobiną limonki. Żeń-szenia nie wyczuwam - duży plus. Przy kolejnych łykach gdzieś spod landrynki wychyla się nuta prawdziwego aromatu malinowego... i słodycz. Z każdym łykiem napój robi się coraz słodszy, a równocześnie aromat "spłaszcza się". Pod koniec puszki czuję już tylko kwasek cytrynowy i fruktozę, a na podniebieniu zostaje kwaskowa gorycz. Z "efektów specjalnych" - na plus oceniam błękitny kolor napoju, który wizualnie potęguje "elektryczne" skojarzenia; na minus natomiast to, że napój rozgazował się dość wyraźnie, zanim zdążyłem w swoim wolnym tempie wypić całą puszkę. Nie lubię mocno nagazowanych napojów, ale akurat w przypadku czegoś tak słodkiego gaz sprawia, że całość nie jest mdła.
Ostateczna ocena - 5/10, i to słabiutkie. Mountain Dew Voltage broni się głównie tym, że nie istnieje jego polski odpowiednik. No dobra, i moją słabością do malinowo-cytrusowych klimatów.


Druga nowość trochę odczekała po degustacji pierwszej - musiałem pozbyć się posmaków i przetrawić trochę uderzeniową dawkę fruktozy. Tym razem wybrałem Mountain Dew Code Red. Wzornictwo znowu przemawia do wyobraźni - odcienie czerwieni ze srebrnymi akcentami, wzorki przywodzące na myśl ekran radaru albo menu główne jakiejś futurystycznej gry RTS, dynamiczny krój liter. Hasło na puszce ogłasza, że Code Red będzie szturmował moje kubki smakowe "aromatem wiśni i innymi naturalnymi smakami". Wyzwanie przyjęte.


Po otwarciu czuć przede wszystkim wiśniowo-migdałowy aromat, trochę zbliżony do Coca Coli Cherry (nie mylić ze znaną powszechnie w Polsce Cherry Coke) albo do oryginalnego Dr Pepper, ale z cytrusowymi nutami. Pierwszy łyk jest słodko-kwaskowy, rzeczywiście lekko wiśniowy. Na podniebieniu pozostaje posmak gorzkich migdałów. Nuty cytrusowe niby gdzieś są, ale mocno w tle - z czasem niestety zanika też aromat migdałów, a smak wiśni znacznie blednie. Ostatecznie Code Red idzie tą samą drogą, co Voltage - staje się po prostu słodko-kwaśną, gazowaną bombą fruktozową z sugestią pierwotnego aromatu. Na plus mogę policzyć fakt, że kwaśna gorycz na podniebieniu jest znacznie słabsza i odrobinę "migdałowa". Na minus - ten napój również nie trzyma za dobrze nagazowania, więc pod koniec puszki robi się nieco mdły.
Ostateczna ocena - mocne 5/10. Nie do końca trafia w moje gusta, ale mając jako alternatywę polskiego Peppera, sięgnę po Code Red.

Na koniec bezczelna notka marketingowa: oba napoje można kupić w sklepach sieci "Chmiel i Słód" w Warszawie, w cenie 5,39 PLN za puszkę. Stronę sklepów na Facebooku można znaleźć tutaj (uwaga: strona dostępna od 18 lat, ze względu na reklamę alkoholu).

środa, 5 marca 2014

Niedźwiedzi apetyt na domowe żarcie.

Ci, którzy mnie znają, wiedzą pewnie, że od dłuższego czasu majstruję przy rękodziele. Głównie dziergam biżuterię z metalowych kółek (a w rzadkich porywach dzikiego entuzjazmu - także zbroję kolczą), ale dużą satysfakcję sprawia mi samodzielne tworzenie czegokolwiek, niezależnie od dziedziny. Wiem, że to nic oryginalnego, w ostatnich latach zrobiła się wielka moda na rękodzieło, domową kuchnię i inne podobne rzeczy, ale nie jestem z tych, którzy robią coś z powodu mody. "Moda handmade" jest dla mnie po prostu korzystnym zjawiskiem, które pozwala mi łatwiej zapoznać się z wieloma rzeczami,  do których inaczej nie miałbym dostępu.

O rękodziele jako takim napiszę może innym razem - ostatnio natomiast przede wszystkim chodzi za mną domowy wyrób rozmaitego jedzenia. Zawsze lubiłem pichcić, ale jednak najczęściej było to przygotowywanie konkretnych posiłków. Jeśli przepis wymagał sera, kupowałem ser. Jeśli potrzebowałem wędliny - kupowałem wędlinę. Jeśli potrzebna była serwatka... rezygnowałem z przepisu. No tak. Niektóre półprodukty są trudniejsze do zdobycia. W dodatku jakość żywności kupowanej w marketach z roku na rok robi się coraz gorsza. Kupowanie czegokolwiek poza kiełbasą i parówkami jest bez sensu - pieczone mięso jest suche i stare, wędliny oślizłe i bez smaku. Kiełbasy zwykle uchodzą, chociaż coraz częściej trafiam na duże kawałki chrzęści, a nawet odłamki kości, a parówki... no cóż, parówki nawet nie udają specjalnie mięsa, więc kupuję je z pełną świadomością, że cena odpowiada wartościom odżywczym i walorom smakowym.
Przy tym wszystkim, jak wspominałem we wcześniejszej notce, jestem zdeklarowanym wszystkożercą. Uwielbiam świeże i dojrzałe warzywa, ale równie mocnego ślinotoku dostaję na widok solidnego, świeżego kawałka wołowiny. Ubóstwiam przyprawy wszelkiego rodzaju - nawet najprostszą jajecznicę traktuję rozmaitymi ziołami, a cynamon uważam za obowiązkowy dodatek do omletów na słodko.

Niestety, od dłuższego czasu dość kiepsko przędę finansowo. Chwilowo żyjemy z jednej pensji z narzeczoną i dwoma kotami (chociaż wierzę, że los się wreszcie do nas uśmiechnie), więc odruchową reakcją jest ciułanie grosza do grosza, nie wydawanie pieniędzy na żadne duże projekty typu remont czy usprawnienie kuchni, kupowanie tego, co akurat się trafi "tanio" w sklepie... Tyle tylko, że ostatnio uświadomiłem sobie - nie pierwszy raz zresztą - jak dużym jest to marnotrawstwem. Jeśli mogę coś zrobić w domu, niewielkim nakładem sił i w sumie też niewielkim kosztem, to czemu miałbym to samo kupić w sklepie za narzucone mi ceny? Jasne, pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Warzyw ani owoców na balkonie nie wyhoduję, kury pod stołem chował nie będę, a krowy nie zmieszczę w przedpokoju. Ale jeśli mogę zaoszczędzić na niektórych rzeczach, to czemu nie?
Najbardziej uciążliwą przeszkodą wydaje się - jakżeby inaczej - brak umiejętności i sprzętu. Zwłaszcza tego drugiego. Tak jak nie mogę się nauczyć szycia, bo antyczna maszyna mojej babci nie działa (a na jej diagnostykę i remont mnie, a jakże, nie stać), tak nie będę w stanie zrobić wędlin bez szynkowaru, a domowego wina czy piwa bez fermentora, baniaka, kapslownicy... i tak dalej. Przeszkoda wydaje się nie do przeskoczenia, skoro większość moich zarobków pochłaniają rachunki i codzienne przeżycie.

Ale czy na pewno? Pod wpływem znajomych poszedłem wreszcie po rozum do głowy i rozejrzałem się w Internecie za sprzętem. Okazuje się, że szynkowar w zestawie z termometrem kosztuje znacznie mniej, niż podejrzewałem. Ceny maszyn do wypieku chleba znam. Mam zeszyt ze starymi rodzinnymi przepisami - na pewno znajdą się w nim też dżemy, kiszonki czy wypieki. A jak pojawią się pierwsze owoce i warzywa z podwarszawskich wsi, to prawdopodobnie otworzy się mój ulubiony stragan pod domem. Może uda się utargować jakieś lepsze ceny przy większych zakupach?

Swoją drogą, moja druga połówka stwierdziła ostatnio, że gdyby dobrała się w naszej okolica grupa osób robiących takie wyroby, to pewnie zacząłby kwitnąć handel wymienny. Jaka szkoda, że pewnie zaraz doczepiłaby się skarbówka, bo przecież barter ciężko opodatkować, jeszcze ciężej go zignorować, najłatwiej go zakazać...

A wy? Robicie w domu jakieś przetwory, wypieki (nie licząc okazjonalnych muffinek czy kruchych ciasteczek), inne cuda? A może warzy ktoś piwo? Dobra, nie będę się zapędzał - o piwie innym razem.

__________________
Za inspirację do notki chciałbym podziękować Fati i Pawłowi, a także ekipom z facebookowych grup Domowe Wyroby i Babki z Rodzynkami. Nie przestawajcie mnie inspirować. A jak wam się zachce, to trzymajcie kciuki, żeby szarość moja powszednia nie odebrała mi sił na zrobienie tego wszystkiego, do czego się zapaliłem ;)

niedziela, 2 marca 2014

Przykrość, żal, sprzedane idee.

Dziś rano dowiedziałem się, że umarł jeden z moich ulubionych pisarzy. Chodzi dalej wśród ludzi, gada nawet trochę za głośno, ale to, co go definiowało, odeszło na zawsze. Żadna zmiana poglądów, żadne przeprosiny nie cofną jego duchowego samobójstwa, czy raczej agonii, która trwała już od pewnego czasu.

Jestem... byłem wielkim fanem Siergieja Łukjanienki. Jego "Patrole" pojawiły się w moim życiu w chwili, kiedy przechodziłem głęboki kryzys wewnętrzny. Pozwoliły mi spojrzeć na swój zniszczony, pofragmentowany system wartości. Uświadomiły mi, że każdy, wielki czy mały, popełnia błędy i ponosi ich konsekwencje. A przede wszystkim nauczyły mnie, że ludzie wrażliwi i inteligentni zawsze cierpią - ale tylko od nich zależy, czy pozwolą sobie to cierpienie narzucić, czy wybiorą własną drogę.

"Własna droga" była dla mnie odtąd najwyższą ideą. Moim wzorem do naśladowania był Anton Gorodecki - człowiek, który nie potrafił z klapkami na oczach wykonywać rozkazów, który kwestionował cele i metody swoich przełożonych, równocześnie na swój sposób pozostając wierny Światłu. Niedoświadczony, niezbyt potężny mag, który potrafił wymówić posłuszeństwo swojemu Wielkiemu przywódcy tylko dlatego, że czuł obrzydzenie do wszelkich manipulacji. Który "bynajmniej nie był świetlistym aniołem z ognistym mieczem". Już w "Nocnym Patrolu" znalazłem kwintesencję "własnej drogi" - scenę, w której opity energią Anton jest w stanie zatrzymać lub wspomóc plan swojego byłego mistrza - a zamiast tego całą swoją siłę wkłada w oczyszczenie własnego umysłu, wyzerowanie swojego kompasu moralnego, tylko po to, żeby nie odbierać prawa do decyzji kobiecie, którą kocha. Tę samą drogę obiera w "Patrolu Zmroku", pozwalając, by zdrajca sam wymierzył sobie karę. Ten schemat pojawia się też w innych powieściach Łukjanienki, których bohaterowie odrzucają pokusę potęgi na rzecz wolności i czystego, choć zbolałego sumienia.

Łukjanienko przekazał mi jeszcze jedną prawdę - nie ma "dobrych" i "złych" stron, są tylko dobrzy i źli ludzie. Że nikt nie ma monopolu na prawdę i dobro, a im głośniej ktoś krzyczy, że przeciwnik jest zły, tym więcej brudów sam ma do ukrycia. I to, że każdy system jest dobry w założeniach, ale w rzeczywistości zawsze będzie chwiejny, skażony uciskiem i korupcją. 

A teraz człowiek, który przekazał mi te wszystkie lekcje, nazywa ukraińskich rewolucjonistów "nazistami". Ślepo popiera rosyjskie dążenia do podporządkowania sobie Ukrainy, namawia do bojkotu ukraińskich pisarzy i ogłasza, że nie pozwoli do wydawania swoich książek po ukraińsku. Kupuje - i rozprowadza dalej! - rosyjską propagandę, nie kwestionując ani jednego słowa. Kiedy to się stało? W którym momencie pisarz głoszący neutralność i pokój stał się spienionym propagandystą swojego rządu? Jak to możliwe, że zamiast - w zgodzie z duchem swoich książek - stanąć z boku i obserwować uważnie, krytykując poczynania obu stron, radośnie głosi, że jego kraj ma absolutną rację?

Wielu ludzi zaczęło odsyłać mu książki. Mówią, że nie chcą, aby literatura człowieka ziejącego nienawiścią zatruwała ich półki. Sam tego nie zrobię. Pomijając fakt, że egzemplarze na mojej półce należą do mojej nieślubnej - te książki nie są niczemu winne. Przekazują mądrość, chociaż sam autor się od nich odwrócił. Poza tym chciałbym je zachować na pamiątkę człowieka, którego już nie ma. Mój nauczyciel żyje w tych książkach, nawet, jeśli nazwisko przeszło na własność putinowskiego propagandysty.

Ale więcej książek sygnowanych tym nazwiskiem nie kupię. Siergiej Wasyliewicz Łukjanienko roztopił się w Zmroku, a na jego miejscu pozostało tylko Zwierciadło - które, mam nadzieję, również się ubezcieleśni, kiedy już powróci równowaga...

sobota, 1 marca 2014

SIAD 2014, święto wyklętych.

1 marca. Wszyscy w Polsce przeżywają Żołnierzy Wyklętych - kolejną okazję do narodowej martyrologii, podziałów politycznych i rozliczeń. Nawet Twitter podpowiada mi to hasło jako dzisiejszy "trend". Tymczasem ja cicho "świętuję" coś o wiele bardziej osobistego.

Na całym świecie obchodzimy dzisiaj SIAD - Światowy Dzień Świadomości Autoagresji. Święto nie historyczne, ale skupiające się na "tu i teraz", na zwykłych ludziach, których historia nie dostrzega - a jeśli dostrzega, to bez świadomości problemu.

Ludzi, których dotyczy ten dzień, znacie na pewno. Są obok was, chociaż pewnie ich nie rozpoznajecie - co nie jest łatwe, bo każdy zmaga się z autoagresją na swój sposób. Dzieciaki wycinające sobie imiona idoli na rękach czy ludzie wrzucający na pokaz swoje zakrwawione zdjęcia z żyletką to tylko brudny wierzchołek góry lodowej, zakłamujący prawdziwy obraz sytuacji. Ten wizerunek nie oddaje całej prawdy o NSSI.
A prawdziwy obraz jest taki, że coraz więcej ludzi nie wytrzymuje dzisiejszego świata. Część nie może pogodzić wpojonych w dzieciństwie wartości z okrutnym, cynicznym światem. Inni mają problem z asertywnością i nie potrafią obronić się przed wykorzystywaniem przez otoczenie. I jeszcze kolejni próbują bezskutecznie spełnić swoje własne oczekiwania względem siebie. A wielu ma jeszcze inne powody, często niezrozumiałe nawet dla nich samych. Depresja stała się już dawno chorobą cywilizacyjną. W tej sytuacji coraz więcej ludzi, niezdolnych do walki ze światem, swoją nienawiść i gniew obraca do wewnątrz. Piją, ćpają, sypiają z kim popadnie, bawią się w piratów drogowych, uprawiają sporty ekstremalne albo popadają w religijne obsesje. A kiedy to nie pomaga, obwiniają samych siebie za słabość, aż w końcu w pełni świadomie zaczynają robić sobie krzywdę. Najpierw skrycie, potem coraz bardziej jawnie, w rozpaczliwej nadziei, że zostaną dostrzeżeni i potraktowani z uwagą, a nie z drwiną. Emodzieciaki z żyletką to tylko stereotyp - do grona ludzi walczących z NSSI należą biznesmeni, duchowni, naukowcy i celebryci. Zresztą i sama żyletka to przeżytek. Zaczyna się często od cyrkla, noża kuchennego, igły. Przypalanie papierosami. Uderzanie o ściany i meble - ręką, potem głową. Podduszanie się, branie niewskazanych leków albo zbyt dużych dawek. Świadome doprowadzanie się do fatalnego stanu. Niektórzy "sublimują" swój popęd do samozniszczenia, decydując się na kolczyki, tatuaże i bardziej drastyczne modyfikacje*. Próby samobójcze? Tak, ale obliczone na przeżycie, bo ludzie z NSSI nie chcą umierać. Oni rozpaczliwie chcą żyć. Chcą wiedzieć, że ich istnienie ma jakiś cel, jakiś sens. Jakiś kierunek. Niestety, ich świat wygląda inaczej, niż świat "normalnych" ludzi. Jest pełen zimnej, gęstej mgły, która nie pozwala spojrzeć poza dzisiejszy dzień (a czasem poza najbliższe kilka minut), która wysysa z nich resztki energii i wiary w lepsze jutro. A skoro nie widzą drogi, to pozostaje im jedynie krzyczeć o pomoc...

Tyle tylko, że całe życie uczono ich, że "nie wypada". Że jeśli masz problemy ze swoim odbiorem świata, to jest to twój problem i ty masz się z nim uporać. Że jeśli czujesz rozpaczliwą potrzebę zrobienia sobie albo komuś innemu krzywdy, to jesteś chorym, obrzydliwym psycholem, którego miejsce jest na oddziale zamkniętym. Dlatego wielu cierpiących z powodu NSSI ukrywa swoje problemy przed najbliższymi (dopóki sprawa się nie wyda sama), a równocześnie szuka rozwiązań w sieci. Fora młodzieżowe, serwisy typu Zapytaj.onet.pl i inne podobne zakamarki Internetu pełne są pytań o samookaleczenia, o gojenie blizn, o ich maskowanie - i bardzo rzadko zdarza się, żeby ktoś zapytał "Co mam zrobić, żeby przestać?". Nie dlatego, że samookaleczenia sprawiają radość, przyjemność (chociaż uzależniają), tylko dlatego, że w swoim małym, zamglonym świecie taka osoba nie wyobraża sobie nawet perspektywy przestania.

I dlatego właśnie 1 marca jest dla mnie tak ważnym dniem. Nie ze względu na jakieś historyczne zaszłości, o które można się kłócić do końca świata. Tylko właśnie ze względu na tych wszystkich ludzi, którzy tu i teraz cierpią, boją się i potrzebują usłyszeć "nie jesteś sam". A ja świętuję nie z wielkiej społecznikowskiej potrzeby ducha, tylko dlatego, że sam od dawna zmagam się z NSSI. Zmagam się - i wygrywam. To trochę jak walka z rakiem, tylko duchowa. Wiem, że ostatecznie nie zniszczę w sobie pędu do autodestrukcji, jest zbyt głęboko wpisany w moją psychikę. Ale mogę założyć mu obrożę i kaganiec. Mogę powstrzymać się przed wymierzaniem sobie kar za każdy oddech, każdą słabość. Mogę oduczyć się wyrzutów sumienia, ilekroć mówię "nie" sobie lub światu. I póki co wygrywam w tej wojnie, chociaż łatwo nie jest.

O naszym święcie media jednak milczą. W "Pytaniu na Śniadanie" wywiad ze świnką, na serwisach informacyjnych Krym i Stoch. Najbliżej o interesujący mnie temat otarła się Rzepa, która opublikowała artykuł o zaginionych - ludziach, którzy po prostu wyszli z domu i ze swojego dotychczasowego życia. To też rodzaj autodestrukcji, próba uwolnienia się od swojej tożsamości. Równie skazana na porażkę, jak wszelkie inne działania autoagresywne.

Myślicie że autoagresja nie dotyczy was? Może rzeczywiście tak jest. Ale równie dobrze może dotknąć kogoś wam bliskiego. Albo i dalszego. To nie jest dzień tylko dla ofiar NSSI, ale też dla wszystkich świadomych istnienia problemu i gotowych nieść pomoc. Dlatego jeśli macie własne przemyślenia na ten temat, chcecie być głosem tych, którzy często nie mają siły się skarżyć, albo jeśli ukrywacie swoje problemy przed całym światem... albo jeśli obawiacie się, że kiedyś i was lub waszych bliskich może spotkać podobne wykluczenie - dziś, jutro, przez cały marzec dajcie temu wyraz. Media milczą, ale to wy tworzycie część z nich, więc nie bójcie się pisać. Nie bójcie się tworzyć "trendów": #SIAD, #autoagresja, #NSSI, #selfharm. Nie bójcie się wrzucać grafik w naszych kolorach.

Tak, kolorach. Kolorami SIAD są pomarańcz i biel. Jeśli z ręką na sercu możesz powiedzieć, że autoagresja cię nie dotyczy, ale chcesz wyrazić swoją solidarność z cierpiącymi - przypnij do ubrania białą wstążkę. Na dziś, albo na cały miesiąc. Jeśli zobaczysz kogoś z pomarańczową wstążką - to wyciągnij do niego rękę, bo tego jednego dnia dostał dodatkowy znak, którym może wołać o pomoc.

A ja? Ja na resztę marca szykuję pomarańczowo-białą przypinkę. Nie jestem bezradny, ale moja walka trwa.



__________________
* W żadnym wypadku nie twierdzę, że wszystkie osoby poddające się wspomnianym modyfikacjom cierpią na NSSI. Ale śmiem twierdzić, że przynajmniej spora część z nich - jak najbardziej. Większość oczywiście z oburzeniem zaprzeczy...