czwartek, 6 marca 2014

Amerykański atak cukrzycy.

Naprawdę nie planowałem dzisiaj notki, ale spróbowałem czegoś nowego i chciałbym się podzielić wrażeniami ze światem.

Małe wyjaśnienie: pracuję w sklepie z piwem "z wyższej półki", ale oprócz alkoholu sprzedajemy też importowane przekąski i napoje bezalkoholowe. Zwykle z krajów bałtyckich, ale nie tylko. Trafiają nam się też napoje zachodnie - najczęściej bijące na głowę swoje rozlewane w Polsce odpowiedniki. Miałem już okazję porównać amerykańskie i polskie napoje Dr Pepper, Coca Colę, a przedwczoraj przyjechały nowości... Dzisiaj dostałem wypłatę, więc stwierdziłem, że mogę wydać kilka złotych na fanaberie.

Na pierwszy ogień poszła puszka Mountain Dew Voltage. Niebieski, roziskrzony błyskawicami design pasuje do nazwy - sugeruje solidnego kopa energii, który przyda mi się przy dzisiejszej paskudnej pogodzie.
Napisy na puszce informują, że ta konkretna odmiana MD jest "naładowana smakiem malin i cytrusów oraz żeń-szeniem". Ten ostatni składnik trochę mnie zniechęca, nie lubię tej nuty smakowej... Zobaczymy.


Po otwarciu puszki wita mnie słodki, landrynkowy zapach maliny - nie do pomylenia z zapachem prawdziwych owoców, ale bardzo przyjemny. Kojarzy mi się z gorącym letnim dniem. Pierwszy posmak jest przede wszystkim kwaskowy, słodycz ukryta jest gdzieś pod spodem. Smak landrynkowych malin jest bardzo wyraźny, podlany odrobiną limonki. Żeń-szenia nie wyczuwam - duży plus. Przy kolejnych łykach gdzieś spod landrynki wychyla się nuta prawdziwego aromatu malinowego... i słodycz. Z każdym łykiem napój robi się coraz słodszy, a równocześnie aromat "spłaszcza się". Pod koniec puszki czuję już tylko kwasek cytrynowy i fruktozę, a na podniebieniu zostaje kwaskowa gorycz. Z "efektów specjalnych" - na plus oceniam błękitny kolor napoju, który wizualnie potęguje "elektryczne" skojarzenia; na minus natomiast to, że napój rozgazował się dość wyraźnie, zanim zdążyłem w swoim wolnym tempie wypić całą puszkę. Nie lubię mocno nagazowanych napojów, ale akurat w przypadku czegoś tak słodkiego gaz sprawia, że całość nie jest mdła.
Ostateczna ocena - 5/10, i to słabiutkie. Mountain Dew Voltage broni się głównie tym, że nie istnieje jego polski odpowiednik. No dobra, i moją słabością do malinowo-cytrusowych klimatów.


Druga nowość trochę odczekała po degustacji pierwszej - musiałem pozbyć się posmaków i przetrawić trochę uderzeniową dawkę fruktozy. Tym razem wybrałem Mountain Dew Code Red. Wzornictwo znowu przemawia do wyobraźni - odcienie czerwieni ze srebrnymi akcentami, wzorki przywodzące na myśl ekran radaru albo menu główne jakiejś futurystycznej gry RTS, dynamiczny krój liter. Hasło na puszce ogłasza, że Code Red będzie szturmował moje kubki smakowe "aromatem wiśni i innymi naturalnymi smakami". Wyzwanie przyjęte.


Po otwarciu czuć przede wszystkim wiśniowo-migdałowy aromat, trochę zbliżony do Coca Coli Cherry (nie mylić ze znaną powszechnie w Polsce Cherry Coke) albo do oryginalnego Dr Pepper, ale z cytrusowymi nutami. Pierwszy łyk jest słodko-kwaskowy, rzeczywiście lekko wiśniowy. Na podniebieniu pozostaje posmak gorzkich migdałów. Nuty cytrusowe niby gdzieś są, ale mocno w tle - z czasem niestety zanika też aromat migdałów, a smak wiśni znacznie blednie. Ostatecznie Code Red idzie tą samą drogą, co Voltage - staje się po prostu słodko-kwaśną, gazowaną bombą fruktozową z sugestią pierwotnego aromatu. Na plus mogę policzyć fakt, że kwaśna gorycz na podniebieniu jest znacznie słabsza i odrobinę "migdałowa". Na minus - ten napój również nie trzyma za dobrze nagazowania, więc pod koniec puszki robi się nieco mdły.
Ostateczna ocena - mocne 5/10. Nie do końca trafia w moje gusta, ale mając jako alternatywę polskiego Peppera, sięgnę po Code Red.

Na koniec bezczelna notka marketingowa: oba napoje można kupić w sklepach sieci "Chmiel i Słód" w Warszawie, w cenie 5,39 PLN za puszkę. Stronę sklepów na Facebooku można znaleźć tutaj (uwaga: strona dostępna od 18 lat, ze względu na reklamę alkoholu).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz