Na koniec dzisiejszego łażenia po Galerii Renova trochę zgłodnieliśmy, więc postanowiliśmy zrobić przegląd knajpek w galerii. Susharnia - kusi (uwielbiam sushi), ale ceny budziły naszą niepewność. Cukiernia - lody wyglądały niespecjalnie, a ciastka raczej nie były świeże o takiej porze. Kawiarnia - byliśmy tam poprzednio i bardzo się zawiedliśmy. Bar z "domową kuchnią" świecił pustkami, a na wyłączonej kuchence stał garnek z niezbyt zachęcającą zawartością. Pomimo lekkich obaw skierowaliśmy się więc do burger baru, który Ania odwiedziła już wcześniej (bez zachwytów), a który szczyci się bardzo ambitną nazwą "Burger Mama".
Jeśli jeszcze nie załapaliście dowcipu, powtórzcie tę nazwę kilkanaście razy, możliwie szybko, aż się przejęzyczycie. Tak, to ten poziom.
Stojący za kasą przemiły młody człowiek z bujną brodą praktycznie od pierwszej sekundy przejął kontrolę nad rozmową. Zastanawiamy się nad zamówieniem - poleca supernowego, bardzo fajnego i oryginalnego burgera z kozim serem. Hm, może lepiej zapoznam się najpierw ze standardowymi burgerami? Jasne, ale on naprawdę poleca, oprócz sera jest też roszponka. Hm, podoba mi się ten Blue Cheese Burger. Ale w tym z kozim serem jest też karmelizowana cebulka. Ania zamawia Blue Cheese, ja rozważam inne opcje (kusi mnie klasyczny Cheeseburger z boczkiem), patrzę na listę możliwych sosów. Naprawdę jako drugi poleca ten nowy z kozim serem i... macham ręką, nie pogadasz z takim. Bierzemy Single Blue Cheese i Single z kozim serem (nie wypisany na liście dań, przemiły sprzedawca nie podał ceny), sosów nie wybieramy, nie, nie chcemy frytek, do tego zamawiamy dwie lemoniady. Już mam obawy. Płacę 52 złote, byle szybciej, nie chcąc dłużej stać przy kasie.
Siadamy przy stoliku i zerkam na paragon - świetnie, koziburger kosztuje 21 złotych - o 2 złote drożej od Blue Cheese. Agresywna sprzedaż zadziałała. Lemoniady kosztują po sześć złotych, oby były dobre. Niestety, w tym momencie kelnerka przynosi napoje i naszym oczom ukazują się kubeczki mniej więcej 250 ml, zawierające mętny napój z ćwiartką cytryny i bez lodu. Pierwsze siorbnięcie przez słomkę i pysk wykrzywia mi się niemiłosiernie - owszem, kwaskowość odpowiednia, ale cytryny w tym nie czuję za dużo, za to wyłażą jakieś ziołowe posmaki nasuwające mi skojarzenia z koperkiem i natką pietruszki. W dodatku płyn jest w temperaturze pokojowej, prawdopodobnie nalany przed chwilą z dzbanka, który widziałem przy kasie. Sześć złotych za coś, czego nie jestem w stanie wypić. Niezły początek.
Po kilku minutach docierają burgery. Podawane są w czymś, co przypomina małe blaszki do pieczenia wyłożone papierem. Krytyczny rzut oka - burgery są dwa razy mniejsze, niż to, co zwykle jadam w Barnie. Z mojego głównie wysypuje się roszponka i wycieka jakiś ciemny, rzadki sos. Po pierwszym gryzie uświadamiam sobie, że to soczek z karmelizowanej cebulki zmieszany z BBQ - mniej więcej w momencie, gdy zalewa mi całą brodę. Lubię dużo sosu, pod warunkiem, że coś pod tym sosem się znajduje. Tutaj jednak kotlecik jest mizerny (rzekomo 150 g, czyli tylko o 1/4 mniejszy, niż w solidnych burgerowniach), głównym składnikiem jest roszponka, do tego łycha cebulki, ze dwa kawałki boczku (akurat niezły) i plasterek (bo nie plaster) sera. Całość nie smakuje fatalnie - słodko-słono - ale w burgerze chodzi jednak o ten soczysty kawał mięcha, który tutaj jakoś mi umknął. Próbuję, czy lemoniada będzie mi jakoś wchodzić pod taką kanapkę, ale niestety - zamiast tego do końca psuje smak. Cholera, co to za zielsko w niej czuję? Ostatecznie zostawiam niemal nietknięty kubek lemoniady (Ania swoją zmęczyła), więc jesteśmy "tylko" o sześć złotych do tyłu.
Po posiłku zostaje niesmak w ustach i w sercu, brudne łapy i twarze (tego typu lokale naprawdę powinny mieć własną łazienkę!), uczucie pustki zarówno w portfelu, jak i w żołądku. Epilog tragedii rozgrywa się przy drzwiach galeryjnej łazienki, gdzie po dokładnym wypraniu się spotykam znów przemiłego młodego człowieka z brodą. Pada pytanie, czy nam smakowało. Odpowiadam, że jestem rozczarowany i pytam, jakim zielskiem smakowała ta lemoniada. Nie wiem, czy bardziej mnie zaskoczyła jego odpowiedź ("Może to ta mięta, proszę pana"), czy jego moja riposta ("Nie przypominam sobie, żeby mięta smakowała jak koperek"). Chłopak niepewnie zaprasza nas ponownie i znika w łazience. Kurtyna.
Podsumowując posiłek doszliśmy z Anią do wniosku, że trzeba było zostać przy pierwotnym pomyśle i pójść do susharni. Za 60 złotych dostalibyśmy kilkanaście maki i kilka nigiri, ewentualnie mniejszy zestaw i imbryk herbaty. Równie (albo i bardziej) sycące, nieco zdrowsze, dające przynajmniej złudzenie, że było warto. Bo chyba Yakuza Sushi nie rozczarowałoby nas tak, jak Burger Mama?...
Ja tego typu żarcia nie jadam. Tyle hajsu i wam Qpę w bułce opchnęli? Mogliby zmienić nazwę an Burdel Mama, chyba lepiej by pasowało. Dlatego rzadko jadam coś na mieście boję się, ze będzie stare i następnego dnia będę nurkować w kiblu.
OdpowiedzUsuńJak widać, są niestety takie lokale. Obiecałem sobie, że od tej pory na burgery będę chodził wyłącznie do porządnych, samodzielnych lokali, takich jak Barn Burger (z którym mam bardzo dobre doświadczenia i stołuję się w nim rzadko, ale regularnie).
Usuń