sobota, 6 września 2014

Back to the vanity fair.

Wrzesień. Lato się kończy, młodzież wraca z wakacji, studenci urlopują się w najlepsze. Stanowiące jakieś 99% blogosfery gimnazjalistki zawalają sieć produkowanymi według seryjnego wzorca notkami pod tytułem "Back to school". Z kolei 99% tych wpisów stanowią litanie rozmaitego towaru, jaki uczennice kupiły w tym roku do szkoły - tzn. kupili im rodzice, często zagryzając zęby i rozważając dzieciobójstwo, gdy latorośl narzekała: "Ale Aśka będzie mieć taki, to ja muszę mieć jeszcze lepszy!".
Patrzę na to wszystko i po raz kolejny widzę ten sam bezsensowny pęd do "mieć", zamiast "być", który od kilkunastu lat stopniowo przejmuje kontrolę nad coraz młodszymi ludźmi. Gdyby chociaż był to pęd do posiadania rzeczy naprawdę wartościowych... Niestety, jedyną wartością dla wiecznie zmieniającej się mody jest "nowość", "przebojowość", a w rzeczywistości - świeża kasa, której nie zapłacą osoby przywiązane do tego, co już posiadają.

Wiem, brzmię znowu jak zgred powtarzający "a w moich czasach...", ale mam ku temu powody - w moich czasach rzeczywiście było to zjawisko jeśli nie mniej rozpowszechnione, to przynajmniej bardziej dyskretne. Może dzieciaki rozpaczliwie polowały na nowy modny piórnik, ale przynajmniej nie trąbiły o tym na blogach (bo takowych nie posiadały), a żaden rozsądny rodzic nie wpadłby na pomysł, żeby kupować dziecku ą-ę plecaczek znanej marki. Mam wrażenie, że dwoma głównymi trendami za moich szkolnych czasów były utylitaryzm i kicz, przemieszane w różnych proporcjach tak, aby pasować zarówno rozsądnym outsiderom, jak i "modnym dzieciakom".

Nie mówię, że nigdy nie poddałem się gorączce zakupów szkolnych - w podstawówce uwielbiałem kolorowe piórniki, plecaki z nadrukami (Żółwie Ninja!) i inne podobne bajery. Nie przypominam sobie jednak, żebym co roku wymieniał je na nowe, być może dzięki temu, że byłby jednak obliczone na kilkuletnie użytkowanie i nie rozsypywały się po dwóch miesiącach. Pod koniec podstawówki zacząłem dryfować w stronę ":rzeczy użytecznych", a kiedy poszedłem do liceum (dzisiaj - trzecia klasa gimnazjum), jakiekolwiek ciągoty do mody zniknęły. Postawiłem na przybory, które będą wygodne, dobrej jakości i zgodne z moimi osobistymi upodobaniami. Od drugiej klasy liceum zamiast tornistra nosiłem kostkę, która towarzyszyła mi do matury, a potem jeszcze przez całe studia. Jej poprzecierane resztki do dziś trzymam w szafie, w płonnej nadziei, że uda mi się ją wskrzesić i raz jeszcze nosić na grzbiecie. Licealny piórnik stał się mały, poręczny, mieścił tylko kilka długopisów i ołówków, a tandetne nadruki ustąpiły miejsca długopisowym bazgrołom na pseudoskórzanej powierzchni. Moim prywatnym gadżetem, jedynym w szkole, był futerał na przybory geometryczne - prosty, dyskretny, uszyty ręcznie przez mojego ojca z czarnej skóry. Zeszyty? Im grubsze, tym lepsze, z okładkami pasującymi intuicyjnie do przedmiotów, marki "krzak".
Nigdy nikomu się tym nie chwaliłem, bo nie było powodu. Robię to teraz, po latach, jako kontrast dla tego targowiska próżności, którym stała się obecnie szkoła. Tak, kiedyś też traktowaliśmy szkołę towarzysko. Tak, też wrzała walka o to, kto będzie popularny, a kto wyśmiewany. Tak, próbowaliśmy sobie nawzajem imponować. Ale jeśli ktoś próbował w tym celu wykorzystać "oryginalny plecak Adidasa" czy inne podobne gadżety, miał większą szansę zostać pośmiewiskiem, niż gwiazdą.

Dlatego jeśli jeszcze nie napisałaś/eś swojej notki "Back to school", zastanów się, czy to ma sens. Nie powiesz niczego nowego i nikomu nie zaimponujesz. Wszyscy koledzy mają dokładnie to samo, tylko w innych kolorach i z innym logo...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz